Khao Yai czyli Światosław w dżungli cz. III

19 luty 2014

Trzeciego dnia stwierdziłem, że żeby zobaczyć coś ciekawego, trzeba wstać jak najwcześniej. Żywia wcale nie była zachwycona, że zdzieram ją przed 5-tą rano, no ale czasem trzeba pocierpieć dla wyników. Było całkiem ciemno kiedy wyszliśmy z kempingu, tak że wczesnym świtem byliśmy pod kwaterą parku. Dalej liczyliśmy na gibbony więc znowu przeszliśmy betonowy szlak, gibbony gdzieś tam hałasowały, ale nie miały ochoty się zbliżać, zamiast nich zobaczyliśmy jakiegoś węża w kolorze ciemnej miedzi, który spełzał ze szlaku, widać nie miał żadnej ochoty na spotkanie z ludźmi. (Wyszliśmy jeszcze przed świtem i spacer po parku po ciemku to niezłe przeżycie! Rośliny po bokach ścieżki są jakieś takie wyższe i pełne niewiadomych. Słyszy się dużo, a widzi tylko tyle ile oświetla latarka, człowiek nagle zdaje sobie sprawę jaki jest nieporadny i zależny od wzroku - Ż.)


Skoro tam się nie udało zobaczyć nic szczególnego, wybraliśmy się w poszukiwaniu lizawki dla zwierząt, pracownicy parku wysypują tam sole mineralne dla zwierzyny i podobno można przy niej czasem coś większego zobaczyć. Żeby wejść na szlak musieliśmy przejść się kilka kilometrów jezdnią (przez cały park przebiega asfaltowa droga). Dość szybko trafiliśmy na przekonujące dowody na istnienie tutaj grubszej zwierzyny w postaci maksymalnie godzinnych śladów niedźwiedzia na jezdni (miś wlazł w błoto, a potem przeczłapał na drugą stronę jezdni upaćkanymi łapkami). Dla nas to już była wystarczająca rekompensata za zerwanie się przed świtem, tropy były niewiele mniejsze od stóp Żywii. Trochę nam było smutno, że przyszliśmy za późno i nie udało się zobaczyć niedźwiedzia choć z daleka, z drugiej strony cieszyliśmy się, że nie zobaczyliśmy go z za bliska ;)

Zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy dalej, po kilkuset metrach usłyszeliśmy jakiś hałas, co to kurza stopa jest?  Zatrzymaliśmy się niepewni co się dzieje, do dźwięku po chwili dołączył obraz w postaci trzęsących się drzew. Nadal nie do końca potrafiliśmy  uwierzyć, że dzieje się to, na co wszystko wskazuje... Ale jednak! Po chwili z dżungli na asfalt wytoczył się słoń! Nie jeden słoń, półtorej słonia! Znaczy słonica z młodym i to wszystko ze 20 metrów od nas!!! Kiedy zobaczyliśmy młode zrobiło się nam dość gorąco... Słonice potrafią być bardzo agresywne stając w obronie swoich dzieci, a wynik starcia Światosław vs. słonica raczej nie mógł wypaść na korzyść tego pierwszego. Ta słonica wcale nie okazała się wyjątkiem... Gdy tylko nas zobaczyła, od razu stanęła trąbą w naszym kierunku i zaczęła gwałtownie ruszać uszami, charakter ruchu uszu odzwierciedlał bieżący stan emocjonalny słonia, więc uznaliśmy, że to już pora na nas, chłodnawo i wcale nam się na szlak tak bardzo już nie śpieszy, a tak właściwie to zapomnieliśmy czegoś w obozie... Bez konsultacji pomiędzy sobą rozpoczęliśmy zsynchronizowany odwrót na z góry upatrzone pozycje. Oczywiście okazja zrobienia zdjęcia słoniowi na wolności mogła się już w życiu nie powtórzyć, więc wycofywaliśmy się jednocześnie robiąc zdjęcia. Słonica jeszcze nie biegła, więc można było sobie na to pozwolić. Nie robiliśmy żadnych gwałtownych ruchów, żeby nie wnerwiać losu (nasz los właśnie gapił się na nas wymachując uszami) i ta technika zdała egzamin! Słonica zaczęła się uspokajać i w końcu stwierdziła, że nie jesteśmy zagrożeniem ani dla niej ani dla jej potomka. W końcu odwróciła się i spokojnym krokiem zaczęła iść w przeciwnym niż my kierunku. Ufffffffffffffff..... No to nam się upiekło. I co teraz? Słonie się oddalają, a nie wiadomo czy będzie jeszcze okazja zobaczyć ten gatunek na wolności! Nie ma się co zastanawiać, idziemy za nimi. Przez kilkanaście minut podążaliśmy w ślad za dwoma kołyszącymi się kolosami. Słonie kilkakrotnie próbowały zejść z jezdni, ale pobocza były dla nich za strome, wszystko było pięknie, w miarę swobodnie robiliśmy zdjęcia myśląc, że za chwilę słonie znikną w dżungli, ale nie... Słonie nie zniknęły, słonie stwierdziły, że nie ma co iść dalej więc trzeba zawrócić, w naszą stronę zawrócić! No to teraz nie było się co bawić, słonie nieszczególnie się nami interesowały, ale mijając nas na dwa metry mogłyby zacząć. Trzeba się było jak najszybciej zwijać. Dość szybko zaczęliśmy się cofać, tym razem nie tracąc czasu na zdjęcia i wpakowaliśmy się w dżunglę przy pierwszym wzniesieniu terenu. Skarpa była stroma, więc na pewno bezpieczna, ale żeby wejść na nią trzeba się było chwycić roślin, a te prawie bez wyjątku miały kolce. Jakoś się w końcu wdrapaliśmy i podeszliśmy do skraju skarpy przy drodze, słonie właśnie przechodziły obok. Gdybym się trochę rozpędził (i miał ochotę zakończyć żywot wgnieciony w asfalt), to mógłbym słonicy na grzbiet wskoczyć. Skoro piszę ten tekst to łatwo się domyślić, że nie wskoczyłem. Całą drogę (w poprzednie dni również) mijaliśmy spore kupy łajna zostawione przez słonie, ale nawet nam się nie śniło, że zobaczymy samego producenta. Gdy tylko wyleźliśmy z krzaków na drogę zatrzymał się przy nas jakiś Taj na motorku i zaczął dopytywać czy widzieliśmy słonie, widać domyślił się z kontekstu, że tak. (Ja mogę tylko dodać od siebie: wooooow! - Ż.)


Po tym uroczym zdarzeniu znowu ruszyliśmy w stronę szlaku. Terasz szło się lekko i nadzwyczaj wesoło, po takiej przygodzie dobry nastrój jest murowany. Znaleźliśmy w końcu prawidłowy skręt do wieży obserwacyjnej. Wieża stoi na otwartym terenie porośniętym trawą i czasem krzakami, widać z niej jezioro, skraj dżungli i kawał przestrzeni, który chyba można nazwać sawanną. Posiedzieliśmy sobie trochę na wieży nie widząc niczego interesującego poza jakimś odległym dzioborożcem, słyszeliśmy też krzyki gibbonów z dżungli i to by było na tyle atrakcji. Trzeba by tam dotrzeć przed świtem, żeby zobaczyć coś interesującego albo w ogóle nocować na wieży (nie wiem czy jest zamykana na noc, ale jeśli nie to miejsce na nocleg jest rewelacyjne). Nie było po co tam siedzieć, więc wybraliśmy się w kierunku lizawki i na szlak. Z jeziorem sąsiadowała dżungla i szło się pomiędzy wodą, a drzewami. W pewnym momencie zauważyliśmy jakąś małpę na drzewie. Inna niż makak. W końcu gibbon? Podeszliśmy bardzo ostrożnie, małpiszon był zainteresowany nami równie mocno co my nim, też się na nas gapił i pewnie zastanawiał "co to za jedni"? Zwierz był czarny, łapska miał bardzo długie, dłonie białe i tego samego koloru futro wokół twarzy, no gibbon jak z obrazka! Tylko jakiś taki niewesoły, gibbony żyją w stadach, a ten był tutaj sam i w pobliżu nie było słychać żadnego z jego pobratymców. Na jego niemalże ludzkiej twarzy, naprawdę widać było przygnębienie. Może został wygnany ze stada, może stało się co innego? Nie wiemy, ale na pewno ten osobnik nie był zachwycony zaistniałą sytuacją. Nie był bardzo płochliwy, ale też nie pozwolił się nam zbliżyć za bardzo, po kilku minutach wzajemnych obserwacji oddalił się skacząc zwinnie z gałęzi na gałąź.

Nad lizawką nie zobaczyliśmy żadnego żywego stworzenia, było już przed 10-tą, słońce wysoko, o tej porze zwierzęta wolą odpoczywać w cieniu zamiast pozować do zdjęć. No ale brak zwierząt wcale nie musi oznaczać, że przerwiemy sobie spacer. Wybraliśmy się więc na szlak, wydawało się nam, że dzisiaj nie będziemy łazić po dżungli, więc na stopach mieliśmy sandały, szlak zweryfikował negatywnie nasze założenia. Dżungla po której szliśmy nie była gęsta, była natomiast pełna wielkich drzew. Największe z nich wbiło nas swym ogromem w ściółkę. Figowiec wokół którego przechodziła ścieżka był na prawdę ogromny. Drzewo nie miało głównego pnia, całe składało się z gmatwaniny mniejszych i większych pni splatających się w jedną całość. Na drzewo dało się wejść (nie było mowy żebym odpuścił sobie taką frajdę), dało się też przejść przez nie na  drugą stronę pomiędzy plątaniną pni. Drzewo wygląda jak wygląda ze względu na sposób w jaki kiełkują jego nasiona. Nasionko jest zjadane przez ptaka, który następnie wydala je na pniu innego drzewa. Tam nasiono wypuszcza pędy, które oplatają pień kierując się ku ziemi. Gdy tam dotrą, zaczynają zasilać nową roślinę życiodajnymi sokami, dzięki którym figowiec może wypuścić kolejne pędy. Z czasem jest ich tak wiele, że drzewo wokół którego się oplatają umiera i gnije. Pędy zazwyczaj są już wtedy na tyle mocne i ukorzenione, że mogą stać samodzielnie tworząc coraz bardziej rozgałęziony i poplątany pień. Na trasie spotkaliśmy grupę turystów prowadzonych przez strażników, strażnicy wyglądali jakby chcieli zabić nas wzrokiem, ale nie odezwali się ani słowem.


Wyjaśniło się o co chodzi kiedy w końcu wyszliśmy na jezdnię. Otóż stała tam tablica (oznaczony szlak to coś wręcz szokującego w tym parku) z informacją, że można na niego wejść tylko z przewodnikiem. Super, chętnie byśmy się zastosowali gdyby taka sama tablica stała od strony z której wchodziliśmy. Nie stała, więc nie czujemy się w najmniejszym stopniu winni. Po wyjściu na jezdnię nieszczególnie byliśmy pewni co jest gdzie i dokąd teraz, zdaliśmy się na wyczucie kierunku Żywii (jak zwykle prawidłowe). Po niezbyt długim spacerze trafiliśmy na jakichś ludzi, którzy potwierdzili, że idziemy w stronę kwatery parku, niedługo potem złapaliśmy podwózkę. W kwaterze zjedliśmy sobie obiad i pogapiliśmy się na makaki biegające wokół. Jakiś miejscowy pan chciał je nakarmić owocami z torebki, małpa chętnie sięgnęła, ale po torebkę i po chwili już z nią wiała. Uznaliśmy to za ważną lekcję dla nas na przyszłość, przecież jeszcze nie raz zetkniemy się z tym gatunkiem w naszej trasie.

Żywia chciała już wracać, ale ja jak zwykle chciałem jeszcze połazić, rozdzieliliśmy się przy zjeździe z głównej drogi w kierunku kempingu. (Wracać samej przez park to też niezła przygoda i adrenalina, zwłaszcza jak się jest takim rachitycznym stworzeniem jak  ja. Niby środek upalnego dnia, niby słońce świeci, a bzyki bzykają, ale ciągle miałam oczy dookoła głowy, bo przy szlaku prowadzącym do kempingu widzieliśmy kilka razy warany. Na mojej drodze pojawiło się stado makaków. Te cholery są dość nieprzewidywalne i cwane, zwłaszcza w grupie, cieszyłam się, że nie mam w plecaku nic do jedzenia, bo gdyby zwąchały coś ciekawego mogłabym mieć kłopoty. Na szczęście małpiszony stwierdziły, że jest zbyt gorąco i wycofały się głębiej między drzewa. - Ż.) Poszedłem sobie kawałek szlakiem wzdłuż brzegu jeziorka, potem zszedłem ze szlaku i po prostu szedłem na przełaj wzdłuż brzegu podziwiając spore ryby pływające w wodzie. Poprzyglądałem się też ptakom, choć niezbyt chętnie się pokazywały, nad jeziorem wypatrzyłem grupkę kur, kolorowy samiec i szare kurki łaziły sobie po zaroślach. Na początku myślałem, że to domowe półprodukty na rosół, które odeszły komuś od mieszkania, dopiero długo potem uświadomiłem sobie, że w Tajlandii żyją przecież dzicy przodkowie naszych kur domowych czyli Kury bankiwa! Kogut był przepięknie upierzony mniejszy i znacznie lżej zbudowany niż jego domowi krewniacy. Zrobiłem tylko jedno zdjęcie jako ciekawostkę, no ale się cieszę i z tego jednego! Powłóczyłem się potem jeszcze trochę po szlaku, pstryknąłem kilka zdjęć ptakom na drutach elektrycznych i pora było wracać. Moje obolałe stopy miały już dość, narobiłem sobie na nich bąbli wczoraj, dziś tylko pogorszyłem sprawę. Utykający, ale jakże szczęśliwy po dniu pełnym wrażeń skierowałem się na biwak.

Makak przy paśniku.

Tropy niedźwiedzia, dużego niedźwiedzia...

Miny przeciwpiechotne zastawione przez słonie.
Tutaj słonie usiłowały wgramolić się na skarpę, ale raczej im się nie udało.
Pani słoń rozważająca czy nas stratować, ułatwiliśmy jej podjęcie decyzji rejteradą.

Mojmir podczas ewakuacji na z góry upatrzone pozycje :)
Z bezpiecznych krzaków obserwowaliśmy jak słonie szukają wygodnego miejsca, żeby wejść do dżungli i oddalić się od samochodów na jezdni, które o tej porze zaczynały już jeździć przez park. Obserwacje umilaliśmy sobie wydłubując kolce z różnych części ciała.



W parku można też zobaczyć sawannę.
Mundżak (Muntiacus muntjak)

Wieża obserwacyjna, nie wiemy czy da się w niej przenocować i żałujemy, że nie udało nam się sprawdzić.

Gdzieś w krzakach udało mi się znaleźć pióro z dzioborożca, pięknie zdobiło kapelusz, ale dość szybko się zużyło. Kapelusz służy mi jako nakrycie głowy, ręcznik do twarzy, pojemnik na owoce, siedzenie i na 100 innych sposobów. Kiedy nie jest na mojej głowie to jest zwinięty w kieszeni. Takie warunki użytkowania mocno nie sprzyjają pierzastym ozdobom...
Gibon białoręki (Hylobates lar), po długich  i bezowocnych poszukiwaniach w końcu udało nam się spotkać to zwierzę. Gibony żyją zazwyczaj w rodzinnych stadach, ten był sam i wydawał się nie być nazbyt szczęśliwym z tego powodu. 


Na tym zdjęciu jest ćma, naprawdę!
W Khao Yai można podziwiać nie tylko dżunglę, lecz również otwarte tereny. Na zdjęciu widać też wierzę obserwacyjną, z której można obserwować otoczenie.
Jelarang (Ratufa bicolor) - jedna z największych wiewiórek na świecie, długość ciała takiego zwierza dochodzi do 50 cm plus drugie tyle ogona. Niestety jest to kolejny gatunek zagrożony wyginięciem i znajdujący się na liście CITES. 
A to urządzonko prawdopodobnie robi zdjęcia zwierzętom, które przechodzą obok, ciekawy czy też załapaliśmy się na fotkę?
W ściółce udało mi się wypatrzyć małą jeszcze na wpół ślepą ryjówkę, ostrożnie zrobiłem jej zdjęcie trzymając łapy z daleka żeby przypadkiem nie przeszła moim zapachem, a potem zostawiłem w spokoju mając nadzieję, że matka ją odnajdzie.
Owoc ogryziony przez małpę.
Takie paprotki dotąd oglądaliśmy tylko w doniczkach. Zanokcica gniazdowa (Asplenium nidus L.), wreszcie wiadomo skąd się wzięła nazwa.



Figowiec monstrum, wywarł na nas ogromne jak on sam wrażenie.
Mieć przed sobą wielkie drzewo i nie wyleźć na wielkie drzewo? Tak się nie da ;)


Termitiera, która schowała się pod pniem przed deszczem.
Liany występują w wielu gatunkach, mocno różniących się od siebie wyglądem.


Czajka indyjska (Vanellus indicus) w liczbie mnogiej.

Mrowisko ulepione wśród gałęzi.



Kur bankiwa (Gallus gallus), protokura! Gatunek udomowiony 4 tys. lat temu, którego domowa forma rozprzestrzeniła się na niemalże całym świecie w przydomowych kurnikach.
Wielkie ryby w małym stawie, ta miała dobre pół metra długości.


Ostrolot palmowy (Artamus fuscus).
Jaskółka dymówka (Hirundo rustica); ptaki, które mieszkają również w Polsce siedziały sobie całymi stadkami na drutach elektrycznych. Okazało się, że jaskółki zlatują (między innymi) do Indochin na zimowiska.
Żołna obrożna (Merops leschenaulti).

Nadrzewne mrowisko.
Kraska orientalna (Coracias benghalensis).




Budowla wykonana przez mrówki, których chitynowe pancerzyki były barwy naszych żuczków gnojarzy.

Komentarze