Khao Yai czyli Światosław w dżungli cz. I

Nocka na trawniku między bungalowami pomimo szczekania gekonów minęła nam spokojnie. Rankiem zdecydowaliśmy, że zostaniemy na tym miejscu, a do parku będziemy tylko zaglądać na spacerki po szlakach i wracać z powrotem na nocleg. Naiwni... Nie mieliśmy zielonego pojęcia jak wyglądają realia pobytu w takim parku (w necie udało nam się trafić na kilka relacji z wizyt w parku, ale bez żadnych informacji praktycznych). Szczęśliwie i na lekko doszliśmy sobie do bramy, tam strażnicy poinformowali nas, że wejście to 400 bahtów na osobę (ok. 40 zł) i musielibyśmy płacić za każdym razem gdy wchodzimy na teren parku, a tak w ogóle to do centrum turystycznego wokół którego koncentruje się większość szlaków jest jakieś 15 km.


No i cały nasz misterny plan zebrał po łbie... Trzeba było zawrócić, spakować namiot i wszystko co w nim zostało, wrzucić to na plecy i przekroczyć bramy Khao Yai. Jakieś 200 m od wejścia zaczęliśmy łapać stopa, ruch był bardzo słaby więc z 15 minut musieliśmy czekać na podwózkę. Zatrzymał się nam samochód osobowy z otwartą paką, dość sprawnie się na nią załadowaliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Jazda na pace była dla nas przeżyciem samym w sobie, przecież w wykastrowanej duchowo Unii Europejskiej "tak przerażające ryzyko" byłoby nie do pomyślenia, ewentualnie skończyłoby się kilkuset złotymi mandatu i zakazem prowadzenia pojazdu dla kierowcy. Siedzieliśmy sobie na plecakach (a raczej na plastikowych skrzynkach po rybach, sądząc po zapachu i tym, że były odświeżająco mokre - Ż.) gapiąc się na otaczającą nas dżunglę, trasa zaczęła prowadzić przez spore wzgórza dzięki czemu mieliśmy całkiem dobre widoki. Na którymś z zakrętów przy drodze dostrzegliśmy małpę (makak jawajski - jak się potem dowiedzieliśmy). Prawdziwa, dzika małpa na wolności! A nie w zoo, albo na obrazku. Bardzo nas to pozytywnie nastawiło do dalszego zwiedzania. Jedyne co nas dziwiło to stan dżungli, sucha jakaś... Spodziewaliśmy się mgieł, rosy kapiącej z liści i tym podobnych zjawisk, nastawiałem się na wilgotność powietrza w okolicach 90% , a tu susza! (To był jeden z tych momentów zadziwienia zderzeniem z rzeczywistością, często odmienną od wycinków znanych z telewizji. Wtedy uświadomiłam sobie, że każdy film czy program z dżunglą jaki w życiu widziałam pokazywał tylko część prawdy o tym jak dżungla funkcjonuje. A w każdym razie dżungla na tej szerokości geograficznej, bo zapewne są i takie wiecznie wilgotne i ociekające zielenią. - Ż.)



Zostaliśmy wysadzeni pod centrum turystycznym. Wewnątrz udało nam się zdobyć trochę informacji i kserowaną mapkę z kilkoma szlakami. Panie w recepcji poinformowały nas (w całkiem znośnym angielskim) gdzie jest pole namiotowe i wyrysowały mazakiem którędy mamy do niego dotrzeć. Plecaki ciążyły na słońcu, ale szło się całkiem sprawnie, po drodze spotkaliśmy jakiegoś starszego pana, który pokazał nam skrót (bardzo jesteśmy mu za to wdzięczni, droga którą nam wyrysowano miałaby z 12 km długości, a nie 6, które przeszliśmy). Całą drogę towarzyszyły nam przeróżne zwierzęta, na początku spotkaliśmy niezbyt płochliwego jelenia potem bardziej płochliwego mundżaka. Wchodząc na most nad rzeką zauważyliśmy wielkiego (z naszego punktu widzenia) warana, który wygrzewał się na brzegu, a na nasz widok postanowił zwiać w zarośla. Co chwila inny ptak pojawiał się w zasięgu wzroku, ale mało który pozostawał w nim na tyle długo żeby mu zrobić zdjęcie. Ciągle natykaliśmy się na mrowiska, tyle że różniące się troszkę od tych z Polski (mrówki żyją tam sobie w tworach przypominających gniazda os zawieszonych na drzewach). Jakieś dwa kilometry dalej zauważyliśmy kolejnego warana, ten płynął przez jeziorko, a potem zniknął gdzieś na brzegu. Pomimo zmęczenia byłem naprawdę szczęśliwy i podekscytowany widząc dookoła te wszystkie zwierzęta, w końcu przyjechałem tu żeby je spotkać! Włóczenie się po Bangkoku było ciekawe, ale całe dzieciństwo spędziłem gapiąc się w programy telewizyjne typu "Zwierzęta świata" lub przeglądając książki przyrodnicze, więc to natura najbardziej mnie w Azji pociągała.

W końcu udało nam się dowlec na położone nad rzeką i całkiem spore pole namiotowe. Część namiotów należała do turystów, reszta była własnością parku i stała rozłożona pod wynajem.
Okazało się, że nocleg tutaj jest za półdarmo. Jeśli posiadamy własny namiot (tak się złożyło, że przyjechał na moich plecach) to noc będzie nas kosztować 30 bahtów od osoby. Troszkę (170 bahtów) taniej niż przed parkiem... Nie dopytaliśmy ile kosztuje nocleg w wynajętym namiocie, ale na pewno nie jest to fortuna, do wynajęcia były też karimaty i śpiwory czyli wszystko czego turyście do snu potrzeba. Wędrowcy, którzy zawitają na ten biwak, mają również do dyspozycji małą restaurację i łazienki. Czyli warunki są całkiem komfortowe jak na środek dżungli.


Rozbiliśmy sobie namiot pod drzewem i ruszyliśmy w poszukiwaniu szlaku, w końcu byliśmy w dżungli! Żal było marnować czas na lenistwo. Na naszej mapce widniało kilka szlaków, kłopot w tym, że widniały tylko tam :/ z godzinę łaziliśmy po drogach szukając wejścia na jakiś. Okazało się, że szlaki może i są, natomiast ich oznaczenie to już inna bajka, udało nam się wracając już na biwak trafić na jeden. Wejście wyglądało jak mała ścieżka wydeptana w krzakach (niekoniecznie przez ludzi) i bardzo łatwo je można było przeoczyć, natomiast po zagłębieniu się w dżunglę szlak był już całkiem wyraźny. Przeszliśmy się nim tylko kawałek żeby zasmakować uroku dżungli (nadal dziwnie suchej jak na las deszczowy) i trzeba było wracać. Nie mieliśmy pojęcia gdzie ten szlak mógłby nas zawieść i pora była już późnawa. Spacerek i tak był dla nas bardzo owocny, znowu trafiliśmy na warana (nie wiedziałem, że te paskudy umieją nurkować), udało nam się pogapić na dzioborożce, stadko makaków w koronach drzew i inne, głównie skrzydlate stwory.


Na biwak wróciliśmy już solidnie głodni i tu spotkał nas mały psikus bo bar był czynny tylko do 17-tej. Na szczęście mieliśmy ze sobą lekkie zapasy prowiantu więc zjedliśmy sobie konserwę rybną zagryzaną słodkimi krakersami (pycha.... :/). Żywii udało się znaleźć jakiegoś dziadka, który handlował wodą i jakimiś drobnostkami do jedzenia więc przynajmniej nie musieliśmy pić kranówy potraktowanej tabletką do uzdatniania wody. Generalnie wody z kranu nie piliśmy nigdy bez uzdatnienia, a uzdatnioną piliśmy bardzo rzadko, bo podle smakuje i lepiej jest kupić butelkowaną.
Kemping nocą jest całkowicie nieoświetlony poza jedną budką z ławkami gdzie są jakieś świetlówki i gniazdka elektryczne (elektryczność = naładowane baterie do aparatu = brak stresu i swobodne zapełnianie karty pamięci = szczęście na twarzy). Na upartego da się przy tych świetlówkach poczytać, ale komary robią co mogą żeby do tego zniechęcić. Nie było ich za wiele, ale i tak aż nadto w moim mniemaniu.

Po zapadnięciu zmroku poszliśmy na most wiszący tuż obok pola namiotowego żeby pogapić się na świetliki i posłuchać świerszczy, przy okazji podpatrzyliśmy jelenia, który kilkanaście metrów od nas forsował rzekę. Jelenie w ogóle nie były tam płochliwe, łaziły po całym polu namiotowym nie przejmując się nikim, tak samo postępowały makaki więc mieliśmy naprawdę bezpośredni kontakt z naturą. Ten kontakt pogłębił się jeszcze bardziej nocą, kiedy jakiś jeleń postanowił sprawdzić co mamy w namiocie i zaczął nam szurać łbem w przedsionku.





Na zdjęciu Sambar indyjski (Cervus unicolor syn. Rusa unicolor).
Mundżak indyjski (Muntiacus muntjak).
W drodze na pole namiotowe...
Ostrolot palmowy (Artamus fuscus).
Kraska orientalna (Coracias benghalensis).
Waran paskowany ewentualnie waran leśny (Varanus salvator), który wiał przed nami w krzaki, pierwszy jakiego udało nam się zobaczyć!




Czajka indyjska (Vanellus indicus).
Bilbil żółtobrzuchy (Pycnonotus flaviventris).
Mostek prowadzący do pola namiotowego.
Mrowisko.



Nad rzeką znaleźliśmy trochę żabiego skrzeku.








W dżungli prawie wszystko ma kolce.

Na zdjęciu dzioborożec malajski (Anthracoceros albirostris). Khao Yai jest znane z obecności dzioborożców, potwierdzamy ich obecność ;)

Makak jawajski (Macaca fascicularis), a właściwie cała rodzina makaków.

Prawie wszystkie jelenie miały czerwoną plamę na szyjach, z bliska okazało się, że są to wytarte rany, wokół których roją się muchy.




Na zdjęciu gwarek czczony (Gracula religiosa). Okazało się, że gwarki istnieją również poza klatkami hodowców.
Kukal zmienny; (Centropus sinensis) Płochliwe ptaszysko z krwistoczerwonymi oczami. Kilkakrotnie próbowałem, ale nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia.

Nocne niebo nad parkiem było niesamowite! Nawet moim niezbyt wyrafinowanym sprzętem udało się uchwycić jeszcze znajome konstelacje.

Komentarze