Bangkok cz. 2 - Grand Palace, Odpoczywający Budda, Szmaragdowy Budda, w ogóle dużo Buddów :)

Następnego dnia, z postanowieniem, że nie damy się naciągnąć na kolejne historie o demonstracjach i kataklizmach, ruszyliśmy w kierunku Grand Palace z ogromnym kompleksem świątynnym i oczywiście pałacem. "Uczynni" kierowcy tuk- tuków ostrzegali nas, że rano w pałacu są jakieś ceremonie tylko dla miejscowych i nie wejdziemy, że lepiej z nimi na wycieczkę po targu na wodzie itd, ale twardo obstawaliśmy przy swoim i naturalnie na miejscu pod pałacem zastaliśmy zwyczajne tłumy zwiedzających. (Zwiedzać wolno tylko w odpowiednim stroju, czyli żadnych odsłoniętych ramion i cycków na wierzchu, długie spodnie, koszulka z co najmniej krótkim rękawem to minimum, w razie czego odpowiednie ubrania można wypożyczyć za kaucją, chyba 1000 bahtów - przyp. M) 



Pałac i świątynie są przytłaczające - ogromna przestrzeń pełna obcej dla nas architektury i zdobień, freski opowiadające o bóstwach i demonach, ludziach i zwierzętach, każdy centymetr kwadratowy powierzchni pokryty szklanymi i złotymi płytkami i mozaikami, pomalowany lub rozrzeźbiony. Zdecydowanie największą atrakcją kompleksu świątynnego i celem pielgrzymek jest posąg Szmaragdowego Buddy w świątyni Wat Phra Kaeo. Historia tego niewielkiego posągu jest bardzo ciekawa, figurka o wysokości 75 cm została wykonana prawdopodobnie w połowie I w p.n.e. na Cejlonie, skąd trafiła do Tajlandii. Została znaleziona w XV wieku w jednej z wież świątynnych Chiang Rai. Początkowo nikt nie zawracał sobie głowy jedną z wielu figurek Buddy - wyglądała niepozornie pokryta zaprawą. Dopiero gdy przypadkowo kawałek zaprawy ukruszył się z nosa Oświeconego, ukazał się pod spodem piękny zielony kamień, który wzięto za szmaragd. W rzeczywistości Szmaragdowy Budda jest wykonany z jadeitu :) Budda siedzi na szczycie wysokiego ołtarza w gablocie i jest ubierany w różne szaty w zależności od pory roku. Są trzy rodzaje szat: na porę gorącą złota przetykana diamentami, na chłodną jednolita złota i na porę deszczową złota szata mnicha, zmiana szat ma zapewnić szczęście i dobrobyt Tajlandii, a rytuał może przeprowadzić jedynie król. Spędziliśmy w obrębie murów kilka godzin krążąc wśród świątyń i ogrodów pałacowych.  


Po wyjściu z pałacu postanowiliśmy wybrać się na spacer wzdłuż rzeki, z naszej mapki wynikało, że ciągnie się tam deptak... Chwilami owszem, był deptak, ale często kończył się np. placem budowy lub po prostu zwałami gruzu i śmieci, wtedy musieliśmy to jakoś omijać, zagłębiać się w ciasne zaułki, raz nawet przeszliśmy przez środek Uniwersytetu :) Podczas jednego z takich okrążeń znaleźliśmy się w samym środku lokalnego targu z talizmanami i medykamentami. Nie było tam ani jednego turysty poza nami, miejscowi przyglądali się badawczo i pewnie zachodzili w głowę jak tu trafiliśmy. Targ znajdował się bardzo blisko Grand Palace, ale tłumy zwiedzających koncentrują się tylko na głównej atrakcji i nie zapuszczają dalej. W ciasnych alejkach mijaliśmy się bokiem z ludźmi idącymi z naprzeciwka, stragany były pełne najróżniejszych drobiazgów mających zapewnić każdy rodzaj szczęścia i powodzenia. Staruszkowie za ladami ze szkłami powiększającymi podnosili do oczu talizmany, zapewne badając jak bardzo są skuteczne. Mojmirowi udało się nawet wypatrzeć na jednym ze straganów skóry tygrysie... (były już dość stare, ale na pewno prawdziwe, kły słoni też widziałem, warto jeszcze dodać, że między straganami pojawiali się również buddyjscy mnisi w charakterystycznie pomarańczowych strojach - przyp. M) Miejsce to wypełniała aura tajemniczości - dla nas laików i po raz kolejny od przyjazdu poczułam się jak w powieści przygodowej, w każdej chwili spodziewałam się spotkać sędziwego starca z jakimś artefaktem i rozpocząć przygodę jak Indiana Jones... no i wyszliśmy na ruchliwą ulicę... czar prysł.

Na otarcie łez kupiliśmy smażone banany w miodzie i smażone ziemniaczki na słodko - bajka :) Posileni byliśmy gotowi na zwiedzenie najstarszej świątyni Bangkoku, leżącej tuż za murami pałacu - Wat Pho ze słynnym posągiem Odpoczywającego Buddy. Posąg, tak tak naturalnie złoty, mierzy 15 m wysokości i 46 m długości. Stopy Buddy są pokryte macicą perłową. Świątynia ta słynie nie tylko z posągu, ale także znanej na całym świecie szkoły masażu tajskiego. 

Po intensywnym dniu pełnym Buddy w różnych pozach, zasiedliśmy w pobliskim parku, gdzie trwały przygotowania do jakiegoś buddyjskiego święta, w namiotach odbywały się wykłady i dyskusje oraz sprzedawano głównie literaturę religijną, próbowaliśmy wypytać kilka osób o co chodzi, ale wbrew obiegowej opinii, że w Tajlandii każdy rozmawia po angielsku, musimy zrewidować tą tezę. Po kilku próbach i wielu nawoływaniach, młoda dziewczyna wydelegowana do nas, wyjaśniła mniej więcej o co chodzi w obchodach. Niestety, dla kompletnych ignorantów w tej materii, wiedza szybko wyparowała nam z głowy i dziś mogę sobie jedynie przypomnieć, że miało to związek z jakimś spotkaniem mnichów bardzo dawno temu. W parku po raz drugi już zostaliśmy zaczepieni przez miejscowych uczniów przeprowadzających ankiety na turystach, mają one najczęściej związek z turystyką i językiem angielskim - młodzież doskonale zdaje sobie sprawę, co napędza gospodarkę kraju i jak planować swoją przyszłość.

A w następnym odcinku Bangkok made in China, czyli kultura w kulturze.





Tajlandczycy dbają o turystów, więc przypominają im że w tym kraju jeździ się pod prąd.









Mitologiczne sceny przedstawione na wewnętrznych murach wprawiły nas w zachwyt, oglądało się to lepiej niż ilustracje w książkach fantasy.

Mitologiczne istoty z malowideł pojawiają się też w innych miejscach kompleksów religijnych w postaci posążków czy reliefów, np. wielogłowy wąż - smok. 
Wojny bogów zaawansowane technologicznie.

Inteligentne małpy zajmowały na malowidłach równorzędne miejsce z demonami, ludźmi i innymi stworami. 
Kąpiel w rzece i krabowa przekąska :)
Jedna ze ścian z mitologicznym komiksem.


Zdobienia są wszędzie i prawie każdy fragment powierzchni jest nimi pokryty.
Wielogłowy wąż - smok tym razem w formie rzeźby strzegącej wejścia do świątyni.









Przejście z części świątynnej do pałacowej.




Kobieta-mnich.
Tuk-tuki z czającymi się na turystów kierowcami.

Może jakiś amulecik?




Codzienne ofiary w przydomowych kapliczkach to oprócz kwiatów i kadzideł napoje gazowane, jogurciki, ciasteczka i cukierki.
Smażone kraby i inne pyszności na ulicznym kramie.



Gablotka z półproduktami na targu. Owoce, posiekane warzywa, jaja na twardo, smażone tofu i kraby czekające w lodzie na wygłodniałych turystów takich jak my. Nie da się ominąć obojętnie...




Dobrze jest sprawdzić pod lupą talizman zanim się go kupi.
Smażone kurze łapki, a obok ziemniaki w słodkiej panierce z orzeszkami ziemnymi.
No właśnie - jak tu się oprzeć? Ziemniaki w słodkiej panierce z orzeszkami i sosem słodko kwaśnym.
Słynny leżący Budda. Szlafroczki w cenie biletu dla zbyt roznegliżowanych.


Palce u stóp Buddy wykładane macicą perłową.
Mojmir i pięty Buddy.
Tutaj wierni przechodząc wrzucają po kilka pieniążków w sobie znanych intencjach.


Niektóre detale są w stylu glamour :)
Znowu koty. Co tylko potwierdza teorię o ich czczeniu w świątyniach.

Bycie obiektem adoracji bywa nużące :)









Park w którym odbywało się buddyjskie święto.

Kolejna forma ofiary.

Komentarze