Bangkok cz. 1 - pierwsze wrażenia, Khao San Road,

Po pół roku na Islandii, gdzie zarabialiśmy na całkowicie odmienną podróż, tygodniach planowania i kompletowania wyposażenia - praktycznego i lekkiego, szukaniu lotów i załatwianiu formalności...

Dotarliśmy do Bangkoku! Był to pierwszy z wielu ekscytujących przystanków w naszej trzymiesięcznej podróży po Azji południowo - wschodniej. Ekscytujący tym bardziej, że wspominam go jako skok na główkę z zamkniętymi oczami. Z lutowej szarugi, paskudnej jak tylko u nas może się ona objawić, do tętniącej życiem, parnej i egzotycznej krainy - trochę jak zmysłowy elektrowstrząs :)

Droga z perspektywy tuk - tuka.
Gdy tylko wychynęliśmy z mroźnego klimatyzowanego brzucha samolotu, poczuliśmy przedsmak tropików, powietrze typu szklarniowego, którym trzeba nauczyć się oddychać zaparło nam na chwilę dech. Uporaliśmy się z ciepłymi bluzami, papierkową robotą na lotnisku i dopytaliśmy się jak można wydostać się w kierunku miasta, nie płacąc przy tym za taksówkę. Lotnisko z centrum Bangkoku łączy nowoczesna i szybka kolejka, wymieniliśmy niewielką sumę na początek, kupiliśmy żetony i już mogliśmy podziwiać nocną panoramę Bangkoku z okien kolejki. W tamtej chwili naszym jedynym marzeniem było dostać się do hostelu, pozbyć plecaków i ruszyć na miasto, więc na stacji końcowej wzięliśmy już taksówkę, żeby nie błądzić w poszukiwaniu naszego noclegu (ten pierwszy podczas naszej podróży zarezerwowaliśmy, żeby po przylocie mieć pewność, że będziemy mieli gdzie spać). Khao San  Rainbow Guest House znajduje się kilka kroków od wylotu tej słynnej turystycznej uliczki. Zbliżając się do celu, obserwowaliśmy gęstniejący tłum ludzi w szortach, klapkach i blond (dość często skołtunionych - przyp. Mojmir) włosach. Hostel znaleźliśmy dość łatwo, chociaż szyld mimo wielkości tonął w kłębowisku kabli i innego rupiecia przymocowanego do elewacji - normalna rzecz, jak się potem przekonaliśmy.

Okazało się, że nasze lokum na następne kilka dni, mieści się nad całkiem ładną i czystą knajpką z indyjskim jedzeniem, a właścicielem obu przybytków jest jeden człowiek. Nasz pokój był jeszcze zajęty, więc w tej samej cenie dostaliśmy klimatyzowany, co było miłą niespodzianką powitalną, zwłaszcza, że jeszcze nie oswoiliśmy się z panującą wszędzie sauną, eeee... klimatem. Ogółem miejsce wyglądało tak jak się spodziewaliśmy za tą cenę i założę się, że nie spełniało ani jednej normy bezpieczeństwa :) Na szczęście Unia była daleko i można tu było polegać na zdrowym rozsądku, a nie absurdalnych wymogach i przepisach. Łazienka, patrząc z perspektywy wszystkich późniejszych, przedstawiała się całkiem znośnie, żeby nie powiedzieć luksusowo: był prysznic, klasyczna siedząca toaleta, umywalka, kafelki, a nawet lustro! Po kilkunastu godzinach w podróży, z przyjemnością się odświeżyliśmy i ruszyliśmy chłonąć nowe miejsce.

Noc na lotnisku w Doha.
Khao San Road - Krupówki Bangkoku.

Wychodząc z hostelu, który znajdował się góra 200 m od sławetnej Khao San, mekki backpackerów i wszelkiej maści imprezowiczów, miałam wrażenie, że wkraczam nagle w sam środek jakiejś imprezy, w której wszyscy już uczestniczą i świetnie się bawią, miałam więc ochotę zobaczyć wszystko naraz, spróbować wszystkiego i jak najszybciej stać się częścią tej wyładowanej podnieceniem gonitwy. Zazwyczaj nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiona do takich hałaśliwych spędów, ale tym razem wszystko było tak egzotyczne, że dałam się ponieść atmosferze miejsca. Nocą Khao San zmienia się w zatłoczony bazar różności, kramy i knajpy powiększają swoją powierzchnię i zajmują większość ulicy, w każdym barze słychać inną muzykę, a właściciele konkurują ze sobą, w dyscyplinie Kogo Lepiej Słychać. Do tej kakofonii najnowszych hitów radiowych dołącza się stado naganiaczy i sprzedawców: rezerwuj bilety, kup garnitur, wejdź na masaż stóp, rybie spa, podrabiane dokumenty, magiczne grzybki, drewniane żaby, smażone skorpiony, zegarki, owoce na patyku, tatuaże wciągane na rękę jak rękaw, dredy (nie zapomnijmy o ping pong show reklamowanym przez naganiaczy charakterystycznym dźwiękiem mającym kojarzyć się z tą rozrywką - przyp. Mojmir)... Jakby tego było mało, wszystkie inne zmysły także są szturmowane. Za dnia dość spokojna i zwyczajna ulica, nocą rozbłyska i migocze setkami neonów i reklam, w powietrzu unoszą się nieznane i bajecznie kuszące zapachy z wózków z jedzeniem. Uraczyliśmy się szaszłyczkami z kurczaka i serc kurzych z pikantnym sosem oraz kilkoma spring rolls (smażone na głębokim tłuszczu naleśniki nadziewane kiełkami). Na przystawkę był smażony skorpion, który szczerze mówiąc smakuje nijak, a chodzi tylko o wygląd - stary tłuszcz i włażąca w zęby chityna :)

Następnego dnia postanowiliśmy pieszo zwiedzić część miasta. Nic prostszego prawda? Otóż okazuje się, że mieszkańcy tych krain jak mało kto umieją dbać o swoje interesy (o czym się później nieraz przekonaliśmy) i zjawisko Pieszego Turysty jest dla nich niczym biegnący przez miasto jednorożec otoczony tęczą i gwiezdnym pyłem. Już po kilku krokach od hostelu zaczepił nas pierwszy kierowca tuk- tuka oferujący transport i ostrzegający przed demonstracjami i rozruchami, oczywiście w tej okolicy do której zamierzaliśmy iść. Tak... miejscowi powiedzą absolutnie wszystko, żeby skłonić do wyciągnięcia pieniędzy turystów. Tak się złożyło, że przebywaliśmy w Bangkoku w okresie protestów i demonstracji, więc byliśmy przygotowani, że będzie to świetny pretekst do wciskania kitu nierozeznanym turystom. Zwiedziliśmy mały fort Phra Sumen z bardzo ładnym i czystym parkiem, gdzie odpoczęliśmy w cieniu obserwując miejscowe ptaki. Ledwo ruszyliśmy dalej w stronę centrum, kolejny facet polecił nam iść gdzie indziej z powodu demonstracji - zmowa jakaś czy co? Przy okazji dał dobrą radę, żeby nie dać się naciągnąć kierowcom tuk-tuków i wybierać tylko miejskie pojazdy, oznaczone plakietkami z licencją, które za 20 BHT poruszają się po strefie centrum. Tym sposobem ledwie kiwając jednym palcem w stronę jezdni, po nanosekundzie zmaterializował się przy nas tuk-tuk, który woził nas od świątyni do świątyni za 2 zł, czekał aż zwiedzimy i ruszał dalej. 

Zwiedziliśmy świątynię Wat Intarawihan z posągiem stojącego złotego Buddy o wysokości 50 m. U jego ogromnych stóp modlą się wierni i naklejają płatki złota na jego paznokcie wielkości talerzy. Później pan kierowca zawiózł nas do kolejnej świątyni potocznie zwanej Lucky Buddha Wat*, gdzie znajduje się posąg siedzący, spotkaliśmy tam mężczyznę z Belgii, którego dziadkowie pochodzili z Kamienia Pomorskiego. Do dziś wspomina czule polską kuchnię i gołąbki, obecnie mieszka od kilkunastu lat w Tajlandii i prowadzi kursy nurkowania na południu Tajlandii, oczywiście zapraszał nas do siebie, ale południe Tajlandii było w tamtej chwili dla nas bardzo odległe planowo i czasowo. Następnie tuk-tuk zawiózł nas do dwóch informacji turystycznych, gdzie przekonaliśmy się, że jeżeli chcemy wybrać się gdziekolwiek poza Bangkok, to tylko na własną rękę, bo oferty zawierają nie tylko transport (oczywiście super vip exclusive bus), ale też nocleg, wyżywienie i inne zbędne dodatki z pięcioma gwiazdkami. Planowaliśmy też zobaczyć zawody tajskiego boksu, jednak okazało się, że walki odbywały się w określone dni tygodnia i następna miała być w terminie, gdy planowaliśmy wyjeżdżać z Bangkoku. 

*co do "Lucky Buddów" jest mnóstwo ludzi próbujących wyciągnąć trochę pieniędzy oferując lub doradzając wycieczkę i zobaczenie Szczęśliwego Buddy, dla miejscowych każdy Budda przynosi szczęście, więc mogą wskazać najbliższy posąg i nazwać go Lucky Buddha. Trzeba być czujnym i dwa razy się zastanowić czy skorzystać ze "specjalnej oferty dla was" "tylko dzisiaj bo jest święto/ urodziny króla/ itd". Świątynia którą odwiedziliśmy najprawdopodobniej nie była niczym szczególnym, ale tamtego dnia akurat tak "wylosowaliśmy" :)

Gdy zostaliśmy odwiezieni na Khao San (spokojną i odmienioną za dnia), poszukując miejsca na obiad natrafiliśmy na dziwny widok: facet siedzący i zbierający pieniądze o wyglądzie jak najbardziej turystycznym. Młody facet ze Stanów został okradziony z całego dobytku i dokumentów, zbierał pieniądze na życie w oczekiwaniu na niezbyt spieszną pomoc ambasady i paszport. Zaprosiliśmy go na obiad i opowiedział nam, że pracował jako nauczyciel angielskiego, a gdy tylko pojedzie do domu i trochę odpocznie po tej przykrej sytuacji, chce wrócić do Azji i nadal uczyć.

Wszystko było nowe i zadziwiające tego dnia, uliczni rzemieślnicy i sprzedawcy jedzenia, lokalna fauna i flora... Po prostu wszystko, udało nam się zobaczyć pierwszego w życiu gekona i kilka lokalnych gatunków ptaków, rozpoczęliśmy eksperymenty z lokalnym jedzeniem i zadziwiliśmy się organizacją ruchu samochodowego, wieczorem wcinaliśmy dziwaczne grzybki owinięte w boczek i przysmażone na ruszcie, a na deser kupiliśmy całą kolekcję robali i prażonych żabek. Właściwie jest to żarcie tylko dla turystów, bo miejscowi nie widzą powodów żeby jeść takie paskudztwa, no ale żal nam było przepuścić okazję... - przyp. Mojmir)

W następnym odcinku ciąg dalszy Bangkoku.


Jeden z wielu zaułków, które nocą zamieniają się w jadłodajnie.





Kup pan czapkę!





Kup pan różę, a najlepiej cały bukiet!
Kapliczka ofiarna. W tym miejscu po raz pierwszy przeszło nam przez myśl, że coś jest na rzeczy z wyznawaniem Kotów.


Tradycyjne rzemiosło uliczne kwitnie.








Fort Phra Sumen. 
Widok na bardziej wielkomiejską część Bangkoku. Rzeka płynąca przez Bangkok nazywana jest Rzeką Królów, Rzeką Życia lub Matką Wód - po tajsku Menam. Żywii dziwnie pasowało też porównanie do Ankh (kto czytał Terrego Pratchetta, ten wie...)












Stojący Budda w całej okazałości.
U stóp Buddy wierni składają ofiary i modlą się w sobie tylko znanych intencjach naklejając płatki złota na olbrzymie paznokcie.


Kolekcja mnichów w proszku. Urny z prochami w ozdobnych gablotach tworzyły zamknięty dziedziniec z małą świątynią pośrodku.
Tu pewność o wyznawaniu Kotów była już całkiem ugruntowana. Posągi to tylko przykrywka.

Niektóre sadowiły się za lub pod posągami, by tam odbierać cześć...
Inne nie zwracały uwagi na takie szczegóły i pozwalały się czcić w bardziej codziennych lokalizacjach :)

Trochę Herne, trochę Mononoke...



Dragon fruit, a ciocia Wikipedia mówi, że u nas znany jako pitaja lub truskawkowa gruszka, ale równie trafne byłoby wiśniowe jabłko lub malinowa śliwka, bo smak jest nieporównywalny z niczym.
Khao San za dnia, nie do poznania.


Szaszłyki, które śnią się nam po nocach - bajeczne!
Podejrzanie wyglądające grzybki owinięte boczkiem i ozdobione pomidorkiem. Podpieczone na grillu i podane z ostrym sosem smakowały jak kawałek nieba.
Inne podejrzane grzybki z boczkiem, brokułami i pomidorkami.
Uczta w drodze, ciężko było czekać cierpliwie.


Anatomia żaby.




Komentarze