Pozytywnie naładowana wspaniałym klimatem Wilczego Tropu, wracam do współczesności i dzielę się garścią wrażeń.
Wilczy Trop to zjazd odtwórców historycznych, bez udziału widzów - turystów. Tym razem zjawiło się około 50 osób. Spotykamy się rok rocznie w pierwszej połowie lipca na malowniczych wzgórzach wokół Kalwarii Pacławskiej, która leży około 25 km na południe od Przemyśla. W tej niemal nieskazitelnej scenerii (nie ma w pobliżu nic poza łąkami, zagajnikami i błękitnym niebem) stoi wieża bramna, zasieki i dwa zalążki chat drewnianych, które na dwa dni stają się naszą bazą wypadową.
Wilczy jest jedną z imprez, na których dość konsekwentnie przestrzega się poziomu historycznego i to nie tylko w kwestii uzbrojenia wojów, ale też wyposażenia codziennego i wyglądu obozu, a organizatorzy - trzeba im to przyznać - potrafią egzekwować dostosowanie się do wymogów :) Czasem jednak trzeba iść na ustępstwa, chociażby z tego względu, że dotarcie na miejsce obozowania, to trudne wyzwanie logistyczne: z Kalwarii Pacławskiej w pobliże obozu prowadzi już tylko kiepska gruntowa droga, która po deszczu zamienia się miejscami w bagno, dlatego nieraz trzeba pokonać około 2 km na piechotę z tobołkami na plecach. Już to stanowi ciekawe preludium i swojego rodzaju etap przejściowy z współczesności do czasów, które rekonstruujemy.
Stałym elementem imprezy są zbrojne działania terenowe, co roku zarysowany jest dość prosty scenariusz, na podstawie którego wojowie dzielą się na grupy i wyruszają w okolicę, by prowadzić starcia. Pojawiają się więc koczujący w lesie zbójcy, jest obsada grodu i wrogie oddziały. Każda z ekip utrzymuje w tajemnicy swoją strategię i trasy przemarszu, zatem jest to dla naszych wojów przygoda inna za każdym razem. W tym roku nie było inaczej i chociaż z mojego punktu widzenia nie mogę zdać zbyt szczegółowej relacji z działań zbrojnych, ponieważ przebywałam z resztą kobiet i dzieci w obozie, to sądząc po rozmowach mężczyzn jak zwykle działo się dużo, a wojowie musieli wykazać się elastycznością i umiejętnością szybkiego reagowania na nieprzewidziane zwroty akcji. Nasz obóz był kilkukrotnie atakowany i porwano zakładniczki, które jednak po jakimś czasie zdołały uciec zbójom :) Obsada grodu wyruszała wczesnym rankiem i wieczorem na patrole, podczas których dochodziło do utarczek z pozostałymi oddziałami.
Tradycją Wilczego Tropu jest także biesiada, którą wspólnie szykujemy już w piątek. Co roku podawane są inne potrawy, a od pewnego czasu działa także wędzarnia, dzięki czemu mamy aromatyczne mięso i sery. W kwestii jadłospisu również staramy się używać tylko produktów dostępnych we wczesnym średniowieczu. Nie podajemy więc ziemniaków, pomidorów czy ryżu. Miejscowe gospodarstwo dostarcza nam świeżą jagnięcinę; dwa lata temu był to żywy baranek, którego musieliśmy sami sprawić, co dla wielu osób było wielkim przeżyciem. W tym roku dostarczono nam już zabite zwierzę, które musieliśmy podzielić na miejscu i część powędrowała do wędzenia, a część prosto do kotła. W okolicy rośnie sporo ziół, więc mamy wspaniałe źródło przypraw do potraw, głównie jest to lebiodka i mięta. Zbieramy też poziomki i maliny, które ostatnio wysiały się w pobliżu grodu. Źródełko dostarcza pitną chłodną wodę, a dodatkowo ciągłe noszenie wiader uświadamia nam jak łatwo przyzwyczaić się do wygód współczesności :)
Tego roku mieliśmy również okazję nauczyć się rozpalania ognia tradycyjnymi metodami: krzesiwem oraz łukiem drewnianym. Warsztaty przeprowadził Artur, który prowadzi bardzo ciekawego bloga, znajdziecie go
TUTAJ. Wiele osób po raz pierwszy trzymało te przedmioty w rękach, a przecież kiedyś była to podstawowa wiedza zapewniająca przetrwanie i doszliśmy wspólnie do wniosku, że rozpalanie ognia powinno wejść w zakres podstawowych umiejętności nowych członków drużyn. Wraz z Mariką miałam też okazję przeprowadzić ciekawy eksperyment farbiarski, o którym teraz po fakcie mogę powiedzieć tym, którzy jedli bób ;). Podczas gotowania bobu w żeliwnym kotle zauważyłyśmy, że woda nabrała dziwnie fioletowego odcienia, musiała zajść jakaś reakcja chemiczna i nie mogłyśmy się oprzeć pokusie, więc wrzuciłyśmy do gara kawałek przędzy wełnianej, żeby później sprawdzić efekty :) Po wyłowieniu wełenka nabrała całkiem ładnego odcienia fioletu i postanowiłyśmy poczekać aż wyschnie i następnego dnia wypłukać, aby sprawdzić trwałość. Niestety próbka zaginęła w ciemnych odmętach namiotu i już jej nie odszukałyśmy. Jestem na tyle zaintrygowana, że podczas następnego gotowania bobu w domu, wrzucę do garnka kawałek żelaza - ciekawe czy uzyskam podobny efekt :)
Czym byłby Wilczy Trop bez turnieju i walk drużynowych? Oczywiście nie zabrakło ich i tym razem, turniej indywidualny wygrał Krzesimir z Drużyny Grodów Czerwieńskich, a zmagania drużynowe Bractwo Wojowników Kruki.
Wilczy Trop jest jedną z naszych ulubionych imprez, bez której nie wyobrażamy sobie sezonu wyjazdowego. Malownicza lokalizacja i zapaleńcy, którzy tworzą to wydarzenie, sprawiają, że atmosfera panująca w grodzie jest dla nas niczym zastrzyk pozytywnej energii i mentalnego odpoczynku.
|
Tarcze wielofunkcyjne niczym patent z Ikea, w bitwie ochrona, w dzień powszedni praktyczne stoliki :) |
|
Każdy doświadczony woj wie, że należy wykorzystać każdą minutę na sen, tutaj drzemka przed walkami drużyn. |
|
Początek walk indywidualnych. |
|
Jagnięcina na biesiadę dotarła późno wieczorem, więc jej przygotowanie odbyło się w nastrojowym blasku świec. |
|
Zabezpieczamy mięso na noc przed nieproszonymi gośćmi :) |
|
Finał turnieju indywidualnego. |
|
Warsztaty krzesania ognia metodami historycznymi. |
|
Najlepiej z krzesaniem radzili sobie najmłodsi :) |
|
Artur demonstruje rozpalanie ognia za pomocą łuku. |
|
Wieczorny patrol. |
|
Starcie wrogich oddziałów. |
Bardzo fajna relacja. Dla dokładności, w tym roku było 60 osób w tym blisko 40 zbrojnych :).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Sławomir
Hyh, a myśmy jeszcze nigdy nie dotarli na WT (poza jedną drużynniczką) - kiedyś skoli wyjazdów do Skandynawii, teraz - bo musimy nieco po Cedyni odsapnąć :D Ale może kiedyś... :)
OdpowiedzUsuń