Smederevska Jesień czyli w serbskiej gościnie.

W końcu przyszła pora, aby dotrzeć do Smedereva czyli miejscowości, w której miał odbyć się festiwal na który zostaliśmy zaproszeni. Do miasta dotarliśmy stosunkowo wcześnie, bez większych kłopotów udało nam się odnaleźć twierdzę, w której miała odbyć się cała impreza, a następnie... nie mieliśmy zielonego pojęcia co ze sobą zrobić. 
Serbskiej ekipy jeszcze nie było, nikt nic o nas nie wiedział, a my nie wiedzieliśmy co do nas należy. Zabraliśmy ze sobą poza sprzętem bojowym także obozówkę. Dwa namioty, skóry i koce na nocleg, trochę garów... Nie bardzo wiedzieliśmy jak taki festiwal może wyglądać w Serbii, więc założyliśmy, że przygotujemy się jak na polski. Rozglądaliśmy się za miejscem, w którym powstanie średniowieczny obóz, ale nigdzie nie było wyznaczonego miejsca, nie znaleźliśmy tez nikogo kto chociażby słyszał, że taki ma powstać. Postanowiliśmy uzbroić się w cierpliwość i rozpocząć przygotowania, przebraliśmy się więc w historyczne stroje, ja wybrałem się na dłuższy spacer poza mury w poszukiwaniu badyli, na których można by rozstawić namioty i powoli zaczęliśmy się zapoznawać z otaczająca nas rzeczywistością.




Twierdza w Smederevie jest ogromną budowlą w kształcie trójkąta, położoną nad Dunajem. Większość terenu otoczonego murem jest pusta tylko w jednym rogu, za fosą znajduje się główna twierdza. Mury zaopatrzone są w 25 wież wysokich na 20 metrów i szerokich na 11. Twierdza główna jest w bardzo dobrym stanie i warto popatrzeć sobie z jej murów na nurt tej ogromnej rzeki.
Na otoczonym murami terenie trwał ożywiony ruch, rozkładały się kramy, restauracje, jakieś wesołe miasteczko i tym podobne. Pomimo mrowia ludzi i tak spory kawał placu był niezagospodarowany. Staraliśmy się ciągle czegoś dowiedzieć i przy okazji mieliśmy możność zapoznać się z gościnnością Serbów. 
Przy jakimś stoisku zostaliśmy zaproszeni na poczęstunek, jakieś pyszne jedzenie do tego kieliszek rakii, z naszej grupy tylko Gabryś skusił się na mocny alkohol, za jedzenie zabraliśmy się wszyscy. Po chwili zostaliśmy zawołani do stoiska obok, gdzie cała procedura się powtórzyła, a potem do następnego... W krótkim czasie byliśmy przejedzeni i cieszyliśmy się, że Gabryś ma mocną głowę. Serbowie słysząc, że jesteśmy z Polski okazywali sporą sympatię dla naszego narodu, bo w końcu wszyscy jesteśmy Słowianami. Jak się okazało, wielu Serbów zauważyło również akcje solidarnościowe za serbskie Kosowo przeprowadzane przez nacjonalistów w Polsce, to również miało wpływ na ich bardzo pozytywny stosunek do nas.



W poszukiwaniu Radzivoja (tak na imię ma człowiek, który nas tam zaprosił i który ten występ organizował) zawędrowaliśmy do lokalnego muzeum, trafiliśmy pod dom kultury, gdzie rozmawialiśmy z dziennikarzem lokalnej telewizji i tak dalej. A wszystko to w promieniach pięknego słońca.

W końcu po kilku godzinach znalazł się Radzivoj, bardzo ucieszył się, że jesteśmy i poinformował od razu, że weźmiemy udział w paradzie jaka co roku jest organizowana w Smederevie. Sama parada okazała się wielkim wydarzeniem, które zgromadziło tłumy ludzi. W paradzie bardzo wiele osób miało na sobie stroje ludowe lub chociaż charakterystyczne serbskie czapki. Na przedzie jechał konny zaprzęg, na którym stało dwóch młodzianów z wielką kiścią winogron niesioną na belce. Szli oficjele miasta, Swibor (grupa historyczna, która nas zaprosiła) i skromna reprezentacja Polski również znajdowały się z przodu. A za nami istne mrowie ludzi. Parada była bardzo interesująca dla oka, a jeszcze bardziej dla aparatu, ale niestety nie miałem jak robić zdjęć i tego żałuję chyba najbardziej z całego wyjazdu.


Właściwie to tam dopiero dowiedzieliśmy się, że trafiliśmy na jeden z największych festiwali wina w Europie. Wino w Smederevie jest pędzone od setek lat, a sama parada ma jeszcze XIX -wieczne tradycje, pierwsza odbyła się w 1888 roku. My trafiliśmy na 125 edycję. 


Po marszu zostaliśmy zakwaterowani w miejscowym domu kultury. Byliśmy nastawieni na nocowanie w namiotach jak zazwyczaj na wyjazdach, jednak tutaj mieliśmy zapewnione łóżka. Szkoda tylko, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, jechałoby nam się znacznie wygodniej bez nadmiaru sprzętu.
Następnego dnia w końcu zabraliśmy się za rozstawianie namiotów, okazało się że mamy stacjonować na dziedzińcu głównej twierdzy. Wszystko by było w porządku, gdyby nie fakt, że dziedziniec był brukowany. Rozbijanie poszło nam dzięki temu jakoś tak osiem razy dłużej niż zazwyczaj, ale się udało.

Zabraliśmy ze sobą kilka drobnostek na sprzedaż, żeby to wystawić trzeba było otworzyć namiot, a żeby otworzyć namiot musiałem się jeszcze raz przespacerować poza twierdzę, żeby przynieść jakieś patyki, które nam do tego posłużą. Postanowiłem oszczędzić sobie drogi i wyskoczyć przez szczelinę w murze obok jednej z baszt, która od niego odpadała. Tuż obok baszty zwiał mi spod nóg malutki kotek, szczerze się zdziwiłem pojedynczym zwierzakiem w tym miejscu. Maluch schował się w szczelinie muru i spoglądał na mnie stamtąd trwożnie. Dość dokładnie się rozejrzałem, ale ani rodzeństwa ani matki nie było w pobliżu widać. Zostawiłem go tam gdzie się schował i poszedłem po patyki. Wracałem również tą samą drogą więc na mur wdrapałem się po cichu, żeby zerknąć czy nie ma w pobliżu rodzeństwa malucha. Zobaczyłem go w tym samym miejscu, z którego przede mną uciekł, nadal samego. Gdy zeskoczyłem z muru, znowu próbował uciec, ale okazało się, że już prawie nie ma na to siły. Zaniosłem maszty do twierdzy i opowiedziałem Żywii o moim odkryciu. Decyzja była szybka i jednogłośna, 20 minut później wracałem już z ledwo żywym i schorowanym kociakiem zawiniętym w poły koszuli. Teraz rozpoczęła się akcja ratunkowa, czyli próby napojenia czymkolwiek mdlejącego już zwierzaka, tu instynktem macierzyńskim wykazała się Żywia i po dłuższych przeprawach kotek, a właściwie to kotka jak się okazało zaczęła dochodzić do siebie...


Żeby nie wracać do tego wątku potem, w tym miejscu wybiegnę nieco na przód i dopowiem tę historię do końca. Kotka została wzmocniona mieszanką wody z odrobiną mleka i cała nasza grupa opiekowała się nią na zmianę w czasie trwania festiwalu, potem przejechała z nami jeszcze kawałek Serbii w drodze powrotnej by trafić w dobre ręce, które odchowały z niej zdrową i ładną kocurkę. Limit dobrych uczynków do końca roku został wrobiony.

No ale wracamy do festiwalu! W sobotę było już ludno, tłoczno i zgiełkliwie. Kramy, bufety i stoiska już się rozłożyły i z wielu miejsc dochodziły do nas smakowite zapachy (nawet ja je czułem a dla mojego, połamanego kinola jest to wyczyn). Nasz występ był planowany dopiero na 16.30 więc mieliśmy sporo czasu żeby uraczyć się miejscowymi specjałami i atmosferą miejsca. Na wielu stoiskach prezentowane były wyroby lokalne i kramy z rzemiosłem, przewijały się osoby w strojach ludowych. My zwróciliśmy największą uwagę na ogromne gliniane dzbany, które chyba nie zmieniły swojego kształtu przez ostatnie 1000 lat, a jedynie trochę podrosły. Stały one na żarze i w każdym z nich bulgotał jakiś pyszny gulasz. Oczywiście nie powstrzymaliśmy się przed degustacją, przetestowaliśmy również smak miejscowego piwa, które oceniliśmy całkiem dobrze. Inną ciekawostką jakiej dane nam było skosztować był świeżo wyciśnięty sok z winogron. Napój niezwykle słodki, ale również bardzo smaczny, kupiłem sobie tego 2 litry w butelce, to co zostało do następnego dnia zaczęło już powoli fermentować.

Żywia: Od siebie dodam, że starszy pan, który sprzedawał nam ów napój ze swojego kramu, musiał nas chyba polubić, bo później za każdym razem gdy przechodziliśmy obok, dawał nam trochę pysznych i dojrzałych owoców :)


W końcu wypadałoby coś o naszych gospodarzach napisać. Tak więc grupa Swibor (zainteresowani mogą zerknąć na ich stronę http://www.svibor.rs/), która nas zaprosiła w ogóle nie przypomina ekipy rekonstruktorów historycznych lub przypomina ją w minimalnym stopniu. Ich stroje to raczej kostiumy mające mało wspólnego ze znaleziskami, podobnie rzecz ma się z pancerzami. Można zaryzykować stwierdzenie, że wyglądają jak pierwsi rekonstruktorzy w Polsce u zarania dziejów ruchu. Z tą różnicą, że kiedy Polacy rozwijali swoje zainteresowania, Serbowie walczyli o swoje granice w wojnach po rozpadzie Jugosławii. Dlatego rozwiązania techniczne jakie stosowali dziwiły nas, ale nie gorszyły. Z resztą niektórzy z nich byli bardzo zainteresowani naszym wyglądem i dopytywali nawet o buty czy jakieś kroje dla siebie. Większość serbskiej ekipy to młode chłopaki, choć było tez kilka osób w starszym wieku. Natomiast bez różnicy na wiek wszyscy byli bardzo sympatyczni i pomocni. Z angielskim nie wszyscy sobie radzili, ale dzięki bogom jesteśmy Słowianami, dlatego do konwersacji wystarczyło odrobinę dobrej woli i sprawne dłonie . Można było z nimi sympatycznie pogadać i dowiedzieć się czegoś o lokalnych zwyczajach. Tak więc wrażenie wywarli na nas jak najbardziej pozytywne. Dbali tez o nas żebyśmy nie byli głodni, a wieczorem żebyśmy nie byli spragnieni. W Serbii czuliśmy się jak w domu :)

Jak wspomniałem wyżej na nasze obowiązki składało się "bycie" oraz pokaz po południu. Na samym pokazie poza Serbami i nami pojawiła się jeszcze grupa Węgrów. Pierwsi wyszli gospodarze, zaprezentowali kilka sportów siłowych, które trenowali ich przodkowie podczas tureckiej okupacji, a następnie kilka walk, które nie były ustawiane przez co żywiłem pewne obawy o zdrowie chłopaków (dobór broni do klasy pancerzy lub ich braku był podstawą moich obaw), ale widać mieli już wprawę bo nikomu nic się nie stało.

Potem przyszła kolej na nas. Z Polski przyjechało jedynie trzech wojowników, a to wcale nie za wiele na 20-30 minut pokazu. Zapobiegliwie przywieźliśmy ze sobą spory zapas broni przez co zaprezentowaliśmy wszelkie możliwe kombinacje starć rożną bronią. Widowni chyba się spodobało, Radzivojowi też więc nasze zobowiązania względem gospodarzy zostały wypełnione. 


Jako ostatnia na scenę wyszła grupa z Węgier. Chłopaki zdecydowanie sprawiali wrażenie jakby zawodowo zajmowali się pokazami. Zaprezentowali całkiem ładne i dopracowane układy walk, jednak tylko układy. Ciekawsza była druga część związana z bronią dalekiego zasięgu. Obejrzeliśmy rzuty nożami, strzelanie z łuku czy rzuty oszczepem, nie tylko z miejsca ale również w biegu w dodatku z dużą celnością. Pokaz był naprawdę interesujący, my bez trudu dostrzegliśmy, że ich stroje to stylizacje, jednak były to całkiem ładne i dopracowane stylizacje, które nie biły jakimiś wyjątkowymi błędami po oczach. Na potrzeby turystów wystarczały w zupełności.


Po pokazach mieliśmy sporo wolnego czasu, więc plątaliśmy się po straganach, które były rozstawione nie tylko w twierdzy, ale też na kilku ulicach miasta lub w inny sposób cieszyliśmy się miejscem, do którego trafiliśmy. Zostaliśmy poproszeni o jeszcze jeden lekki pokaz nocą gdzieś na mieście (Ż: mnie się wydaje, że to był rynek lub coś na kształt głównego placu w mieście), który polegał na tym, że stanęliśmy sobie wszyscy w kręgu i na zmianę para z tej czy innej drużyny prezentowała jakąś walkę i na tym się nasze obowiązki skończyły. Potem powłóczyliśmy się nocą po festiwalu na mieście, gdzie do późnych godzin nie ustawał gwar między straganami.

Następny dzień nie obfitował w większe wydarzenia. Powoli zebraliśmy swój sprzęt, zakupili pamiątki i zapakowaliśmy to do auta. W niedzielę wybraliśmy się w inny punkt miasta, gdzie nad Dunajem zorganizowany był jakiś piknik. Dużo ludzi, dużo jedzenia, trochę muzyki i bardzo sielankowy nastrój. Naszym zadaniem było znowu "być" i wywiązywaliśmy się z niego całkiem dobrze. Jednak powoli zbliżał się czas naszego odjazdu. Zrobiliśmy jeszcze krótki pokaz, pożegnaliśmy się ze wszystkimi i bardzo zadowoleni z pobytu, wyruszyliśmy w powrotną drogę. Na odchodnym dostaliśmy jeszcze zwrot kosztów paliwa. Każdemu życzymy takich wyjazdów :)























































Komentarze

  1. Wiele ciekawych informacji. Przyjemnie popatrzeć na zdjęcia, tylko te świńskie ryje...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz