Z Reykjaviku do Seydisfjordur cz. 5 - w Kryształowej Dolinie czyli ostatnia przygoda na Islandii.

Poprzednią relację skończyłem na punkcie, w którym mieliśmy wyruszyć do miejsca godnego, by w nim przenocować... Znaleźliśmy takie na mapie. A tak poważnie, to wybraliśmy na chybił-trafił jakąś dolinkę, bo według mapy miał być w niej wodospad, o którym wiedzieliśmy tylko tyle że jest. Nie mieliśmy lepszego pomysłu gdzie się ruszyć na popołudnie i nocleg, więc wybór był dość przypadkowy, ale niezwykle udany.

Po przebyciu może dwukilometrowego kawałka szutrówki biegnącej od głównej drogi w głąb doliny, dotarliśmy pod jakąś farmę, obok niej stał biały kościół i mały cmentarzyk lecz nie one przykuły naszą uwagę. Po drugiej stronie drogi stała na metalowym stojaku skalna płyta mająca ponad metr długości i kilkadziesiąt centymetrów szerokości (mogę zaniżać) ciasno zastawiona kryształami...
Całkowicie nieosłonięta, wolno stojąca sobie na świeżym powietrzu, bez najmniejszego płotku i poza ogrodzonym podwórkiem.
Byłem zauroczony tym odkryciem, jednak najpierw trzeba było się zorientować na czym stoimy, czy możemy sobie tu zostawić auto i tak dalej. Okazało się jednak, że niczego się nie dowiemy ponieważ dom stał opuszczony i pozamykany na cztery spusty. Nikogo też nie zobaczyliśmy na podwórku, ani w okolicy. Był to niechybny znak, że zostać możemy :)
Przyszła więc pora na przyjrzenie się minerałom leżącym przed domem. Powiem szczerze, że kryształy takich rozmiarów widywałem tylko w muzeach i jakoś nigdy nie pozwolono mi tam wziąć ich i poobracać w rękach. A tutaj wszystko było na wyciągnięcie dłoni, Żywia również sprawiała wrażenie mocno zainteresowanej zgromadzonymi kamyczkami, więc obydwoje dokonaliśmy pobieżnego przeglądu kamyczków.



Było już popołudnie, a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć wodospad znajdujący się w głębi doliny. Jako że minerały leżące przed domem raczej nie zostały sprowadzone z daleka, rozglądaliśmy się po ziemi mając nadzieję że i nam się coś trafi. Gdy tylko dotarliśmy nad spokojnie płynącą rzeczkę, której koryto i okolice pokryte były otoczakami, nasze przewidywania potwierdziły się niemal natychmiast. Prawie co krok schylaliśmy się po fragment kryształu leżący na ziemi, odkrywając przy okazji trzy kolejne leżące obok niego, w ciągu 20 minut mój plecak był już niemal pełny pomimo, że dość szybko zaczęliśmy wybrzydzać.
Już tam nad rzeką zrobiliśmy wstępną selekcję zabierając tylko te ładniejsze okazy. Marsz w poszukiwaniu wodospadu z plecakiem pełnym gruzu przestał nam się podobać, więc zawróciliśmy pod farmę, żeby spróbować podjechać autem.


Może doły, rzeka przecinająca trasę w różnych miejscach i brak pojęcia jak daleko jest do wodospadu byłyby do pokonania, ale zachodzące słońce, które świeciło mi prosto w twarz było już nie do przejścia. Nie byłem w stanie zobaczyć żadnego z wyżej wzmiankowanych dołów, a żeby przejechać rzekę musiałem najpierw wyjść z auta, żeby się dowiedzieć jak przeprawa w ogóle wygląda.
W tych warunkach nie dało się dalej jechać, poza tym wciąż wisiała nad nami obawa, że auto rozwali się w dziwnym miejscu i nie dotrzemy na prom, więc zawróciliśmy, żeby rozbić namiot i przygotować nocleg.
Dość mocno nurtował mnie jednak fakt, że tu na kamiennej płycie leżały wielkie i piękne okazy, a my znaleźliśmy jedynie niewielkie okruchy... Do zmierzchu było jeszcze z półtorej godziny, a ściany doliny w której się znajdowaliśmy poprzecinane były wąwozami, doszedłem do wniosku, że warto by do któregoś jeszcze zajrzeć i sprawdzić co ciekawego ma do zaoferowania. Żywia stwierdziła, że woli zostać na miejscu więc samemu ruszyłem na zwiady. Początek trasy wiązał się z przedzieraniem przez druty kolczaste, które wyznaczały pastwiska owcom i reniferom, ale na szczęście nie były zbyt wysokie.
Za małym ogrodzeniem z takiego drutu znalazłem kilka sezonujących się czaszek reniferów wraz z porożem. Niektóre były tak wrosłe w trawę, że ich rogi wyglądały jak dziwne porosty wyrastające z ziemi.


Kiedy dotarłem już do koryta rzeki pojawiły się pierwsze minerały, od razu było widać, że są większe i łatwiej było o fragmenty geod. Zawsze chciałem znaleźć jakąś geodę, przypomniałem to sobie skacząc z kamyczka na kamyczek, potem pomyślałem „to może tutaj się uda?” I chwilę potem wyciągnąłem z rzeki śliczny okaz.
Od tej chwili bardzo szeroki uśmiech gościł na mojej twarzy, a miałem jeszcze spory kawałek do samego wąwozu. Mimo, że mocno wybrzydzałem i tak co chwila jakiś kamyk lądował w moim, nadwątlonym plecaku. W wąwozie okazy były już naprawdę spore, niestety niektóre kryształy narosły na sporych kamieniach i żadną siłą bym ich nie zatargał do samochodu, inne udało mi się obłupać częściowo ze skały macierzystej (o inne skały bo nie miałem ze sobą żadnych narzędzi) tak, że powędrowały do plecaka. Nadciągający zmrok nie pozwolił mi dotrzeć do samego początku wąwozu, ale to co znalazłem i tak było wspaniałą nagrodą za ciekawość.


Po moim powrocie rozbiliśmy namiot pod murkiem cmentarza (osłona od wiatru to na tej wyspie nieoceniona rzecz), posegregowaliśmy kamyczki, które upchałem w przeładowanym już aucie i spokojnie czekaliśmy sobie na noc. Pod wieczór pojawiły się jakieś auta w dolinie, chyba farmerzy spędzali owce, przejeżdżali nawet obok naszego namiotu, ale nie uznali za stosowne żeby nas wykopać z tego miejsca. Bardziej niż ludzie, zainteresowanie nami okazały ich psy. Pod namiotem pojawiły się dwa pasterskie kundle, które wyraźnie miały ochotę na towarzystwo. Jeden po jakimś czasie znikł, drugi do rana został pod naszym namiotem.


Następnego ranka namówiłem Żywię do wspólnego spacerku do kanionu, żeby i ona mogła zobaczyć cuda jakie tam rosną na kamieniach; pies uznał, że też ma ochotę na ten spacer i towarzyszył nam całą drogę. Weszliśmy w mniejszy kanion obok wczorajszego, w którym również natrafiliśmy na kilka ciekawych okazów, czyli kolejne kamienie wylądowały w aucie. Przez całą trasę znajdowaliśmy wzdłuż strumienia kawałki renifera, tu szczęka, dalej łopatka potem jakieś żebro, na końcu udało mi się trafić na róg z kawałkiem czaszki. To był najdłuższy renifer jakiego spotkaliśmy w życiu ;)

Kiedy opuszczaliśmy tą niezwykłą dolinę, coś nam dziwnie zgrzytnęło w podwoziu, uznaliśmy, że nie ma co ryzykować i już na spokojnie bez przystanków skierowaliśmy się do Seydisfjordur. Mijaliśmy po drodze piękne widoki islandzkiej jesieni, która pomimo braku drzew mieniła się wszystkimi kolorami właściwymi tej porze roku. Obserwowaliśmy też spędy owiec dokonywane pieszo, w autach lub na kładach. Czasem tylko zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie krajobrazów.


Jeszcze tego dnia dotarliśmy do fiordu, z którego mieliśmy wypływać. Do daty powrotu zostały jeszcze trzy dni, więc mieliśmy czas żeby pojeździć po okolicy, niestety ryzyko uszkodzenia auta było z byt duże. Spędziliśmy sobie więc ten czas na polu namiotowym, czasem włócząc się po okolicy pieszo.
Pojawienie się promu sprawiło nam dużo radości, a następnego dnia tuż po zaokrętowaniu się otworzyliśmy mini-szampana, żeby uczcić zamknięcie islandzkiego epizodu w naszej karierze. Potem jeszcze tylko krótka przerwa w rejsie na Wyspach Owczych i po prawie trzech dniach byliśmy w Danii. Widok pól i lasów może naprawdę wzruszyć ;)
Niestety obawy o auto okazały się słuszne, 60 km przed niemiecko-polską granicą rozwaliło się definitywnie i do Polski dotarło na lawecie...

Dziękujemy Tomkowi Czyszczonowi za cenne konsultacje mineralogiczne!



Owoce 20 minut rozglądania się nad rzeką.











Widok z wąwozu na "kryształową dolinę".












Typowy kościół na islandzkiej prowincji.















Islandzka jesień.
Fragment drogi nr 1 biegnącej doliną na południowe wybrzeże wyspy. W tym miejscu jest to zwykła szutrowa droga.
Droga nr 1 na przełęczy, zimą bywa tu raczej emocjonująco, zwłaszcza dla tych, którzy są na Islandii pierwszy raz i jadą samochodem z Seydisfjordur (promu) w kierunku stolicy.
Nadal jesień.


Trasa do Seydisfiordur wiedzie przez to wzniesienie, tutaj już była zima.


Kilka zdjęć z portowego Seydisfjordur.

Kupka Sauronków.






Meduza którą wyplątywałem z wodorostów.


Na pokładzie promu :)

Komentarze