Z Reykjaviku do Seydisfjordur cz. 2 // From Reykjavik to Seydisfjordur pt. 2.

Po noclegu w przytulnej jaskini ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym przystankiem na naszej mapie była miejscowość Vik. Jest to niewielkie (jak to na Islandii) miasteczko liczące około 3 tysięcy mieszkańców. Pełna nazwa miejscowości brzmi Vík í Mýrdal podobno oznacza tyle co "zatoka bagiennej doliny", nie rozumiemy ani słowa po islandzku, więc nie ręczymy, za to tłumaczenie. Do samego miasteczka nawet nie zaglądaliśmy, do wizyty w Viku skłoniły nas raczej formacje skalne, które można tu podziwiać, czarne plaże i stada maskonurów. Dwie trzecie z planu udało się wykonać.







Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy była czarna plaża leżąca obok cypla Dyrhólaey będącego jednocześnie potężnym łukiem skalnym. Żeby tam dotrzeć wystarczy skręcić z "jedynki" na 218 i dojechać do parkingu ponad plażą. Obok znajduje się góra, na której stoi latarnia morska, tam też można dojechać autem my jednak woleliśmy spacerek.











Zwiedzanie zaczęliśmy jednak od podziwiania skał wystających z wody i wylegiwania się na plaży z czarnego żwirku. Bazaltowe skały na brzegu wygładzone przez fale przypominały czasem skory mitycznych stworów, których podobno sporo się na Islandii uchowało a słoneczko, które tego dnia dopisało, wprawiało w bardzo przyjemny nastrój. Na plaży znajduje się wejście do niewielkiej, bazaltowej groty, wejście jest niskie a w środku jest ciemno. Kiedy byłem tam ostatnim razem tylko dzięki kapturowi nie nabawiłem się kolejnych szwów na czole, ale śliwka jaką sobie nabiłem towarzyszyła mi przez kolejny tydzień. Tym razem byłem ostrożniejszy przy zwiedzaniu, więc obeszło się bez ofiar.

Ciemny kształt w tle to foka.


Kiedy z powrotem wróciliśmy na parking przyleciały tam 4 pardwy i zaczęły sobie bez większego lęku po, nim paradować, chwilę potem w wodzie pojawił się łeb foki i mieliśmy całkiem ciekawy komplet lokalnych zwierzątek. 

Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że pora wybrać się pod latarnię morską na wzgórze, bo tam pojawiają się maskonury, niestety mimo bardzo dokładnych poszukiwań nie natrafiliśmy na te ptaki, jak później doczytaliśmy, była to już za późna pora, żeby je tam spotkać. 









Idąc na górę przechodziliśmy obok łuku skalnego, nie wiem czy można było na niego wchodzić, więc na wszelki wypadek to zrobiłem, żeby potem nie żałować. W ten oto sposób znalazłem się na najbardziej na południe wysuniętym punkcie Islandii i mogłem z bliższa pooglądać sobie skały wystające w pobliżu z wody. Mają one różne kształty, niektóre wyglądają jak iglice wystające na kilkadziesiąt metrów wysokości z oceanu, najwyższa z nich o nazwie Háidrangur, mierzy 56 metrów. W czasie sezonu lęgowego okoliczni mieszkańcy łażą po nich i wykradają ptakom jaja. Widzieliśmy je nawet do kupienia w jedynym targowisku na wyspie, czyli Kolaporcie. Sam łuk skalny po, którym stąpałem też jest spory, mogą przepłynąć przez niego mniejsze statki i podobno przeleciał pod, nim jakiś lotnik. A to oznacza dużą dziurę w skale. 

Samo wzniesienie z latarnią obeszliśmy dość dokładnie mając nadzieję, że, chociaż jeden maskonur jeszcze tam został... Nie został. Ale w zamian znaleźliśmy trochę tymianku arktycznego po naszemu nazywanego chyba macierzanką piaskową. Pyszna przyprawa którą można uświetnić smak mięsa, ryb czy nawet kanapek z pomidorem (islandzkie pomidory hodowane na pisaku wulkanicznym bardzo potrzebują uświetniania). 





Kolejnym punktem, w którym się zatrzymaliśmy były skałki przy 218, które przypominały mi trochę piaskowce znad jeziora Kleifarvatn. Troszkę sobie pomiędzy nimi połaziłem, zrobiłem kilka zdjęć i w końcu ruszyliśmy już do właściwego Viku. W miasteczku nie ma nic do oglądania, więc poszliśmy sobie na (tam też czarną) plażę, żeby popodziwiać Palce Czarownicy (jedna z formacji skalnych) od drugiej strony. Na plaży w końcu udało się nam trafić na maskonura!!! Niestety, był już w mocno zaawansowanym stanie rozkładu i nie miał głowy, uznajemy to za połowiczny sukces. 

Burza piaskowa nad Myrdalssandur.


Stojąc sobie na plaży zauważyliśmy dziwny tuman unoszący się nad pobliskimi pustkowiami Mýrdalssandur. Gdy ruszyliśmy w tamtą stronę, dość szybko przekonaliśmy się cóż to takiego. Wiele spodziewałem się po wizycie na Islandii, ale nie tego, że przeżyję burzę piaskową. Życie jednak lubi nam płatać niespodzianki, jechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów w ciężkiej zawiei zasypywani piaskiem i żwirem. Co ciekawe kierunek wiatru często się zmieniał, w jednej chwili wiało od morza, by za chwilę trafić na wiatr z przeciwnej strony. Gdy już czekaliśmy na prom spotkaliśmy człowieka z USA, który miał nieszczęście przemierzać tą samą trasę na rowerze, opowiadał, że w którymś miejscu wiatr niemalże zawiązał go w supeł, gdy przednia część roweru wjechała w prąd powietrza biegnący od morza a tylna była jeszcze w przeciwnym. Na szczęście nic mu się nie stało pomimo brutalnego spotkania z asfaltem, zdaje się, że zrezygnował, wtedy z dalszej jazdy i schował się za jakimś kamieniem.


Na trasie za pustkowiem mijaliśmy niesamowite widoki, rozległe pola wulkaniczne niemalże całkowicie porośnięte mchem, delty rzek czy niewielkie wzgórza, które Żywii przypominały kształtem czapki, a mi coś zdecydowanie innego. W miarę możliwości starałem się zatrzymywać, by zrobić zdjęcia, słysząc ciągle sarkania, że mam ich już dość. Na szczęście to ja kierowałem, więc władza nad przystankami była w moich rękach. A efekty przystanków można zobaczyć w galerii poniżej :) 







Jeszcze tego dnia dotarliśmy pod park narodowy Skaftafell położony u stóp lodowca Vatnajökull. Mieliśmy jeszcze trochę czasu do zmroku, tu już nie wiało a na horyzoncie rysował się język lodowca spływający na nizinę i jakaś dróżka którą podobno dało się pod lodowiec podjechać. Niestety, droga była przeraźliwie wyboista, więc dość szybko auto zostało porzucone na poboczu a my ruszyliśmy w stronę lodowca pieszo, na przełaj przez sięgające czasem kostek krzewinki i porosty. Czoło lodowca wydawało się na oko całkiem blisko, ale w praktyce okazało się, że musieliśmy przejść przynajmniej kilka kilometrów, zanim odkryliśmy, że bezpośrednio do lodowca nie dojdziemy. Rzeka wypływająca z lodowca w tym miejscu tworzyła rozlewisko, które odcinało nas od lodu. Byłem bardzo niepocieszony, bo postawiłem sobie za punkt honoru wleźć na lodowiec. Tego dnia jednak nie udało mi się tego zrobić. Jako, że robiło się już coraz ciemniej, udaliśmy się do całkiem sympatycznego pola namiotowego położonego pod Skaftafell i tam urządziliśmy sobie bazę wypadową na następne dwa dni, o których opowiem w kolejnym wpisie. 

































Komentarze