Jakiś czas temu redakcja bloga Światosław miała okazję uczestniczyć w
kręceniu filmu o życiu Cyryla i Metodego, wydawało się nam, że teraz
będziemy mieli dłuższą (permanentną?) przerwę w kontakcie z kamerą, a
jednak nie...
Los naszej wycieczki był raczej niepewny ze względu na pracę i porę
tygodnia (wyjazd wypadał w czwartek) lecz szczęśliwie się złożyło, że
Żywia dostała wolne, a ja zerwałem się z pracy po dwóch godzinach. Dzięki
temu mogliśmy ruszyć razem z Einherjarami w okolice Kerlingarfjöll
czyli wygasłego wulkanu leżącego na południowy zachód od lodowca
Hofsjökull w centralnej części Islandii.
Powodem całego przedsięwzięcia była surwiwalowa wyprawa jakiegoś
faceta, który przez 3 dni przedzierał się przez pustkowia Interioru, by w
końcu dotrzeć do oznak cywilizacji w postaci kilku domków letniskowych
do wynajęcia, a my mieliśmy być dla niego niespodziewaną atrakcją. No ale
o tym potem, najpierw warto opisać samą drogę którą musieliśmy przebyć.
W trasę ruszyliśmy autobusem przystosowanym do poruszania się w
trudnych warunkach, szerokie opony, napęd na cztery koła (a może na 8
kół?) i dość wysokie podwozie. Pierwsza część trasy nie była szczególnie
ekscytująca, autobus jechał zwyczajnymi drogami kierując się na
Gullfoss, Islandczycy jadący z nami gwarzyli sobie radośnie, w absolutnie dla
nas niezrozumiałym języku, ja kończyłem szyć nowy kaftan, a Żywia
dziergała skarpetki na igle. Nie było to trudne, do czasu... Kierowaliśmy
się w końcu w stronę Interioru i asfaltowa jezdnia kiedyś się skończyć
musiała, dość łatwo było tą zmianę odczuć. Szutry w Interiorze pełne są
wybojów, pochyłości i tym podobnych atrakcji. Zaczęło więc rzucać, im
dalej w głąb wyspy, tym mocniej. Krajobraz wokół drogi przybrał
księżycowy wygląd, jechaliśmy przez przeraźliwe pustkowia pozbawione
życia. Raz udało się nam dostrzec jakieś tropy na śniegu i raz
przeleciał koło autokaru białozór (Falco rusticolus). Poza tym tylko
góry, skały, kamienie, pustkowia a za nimi znowu góry i ani jednego
krzaczka, czasem kępka traw lub mchów i nic ponad to. Pustka miejsca
zrobiła na mnie spore wrażenie, takich miejsc nie da się spotkać w Polce, a tutaj większość wyspy jest nimi wypełniona. Droga robiła się coraz
bardziej wyboista, na niektórych fragmentach trzeba się było mocno
trzymać żeby nie wylecieć z siedzenia do tego zniknęły ślady innych aut
na trasie. Przez pierwszą część szutru widać było na trasie sporo śladów
kół wyciśniętych w śniegu, potem zaczęły się przerzedzać, aż zostały
tylko dwie koleiny, które również wkrótce znikły i przed nami pozostało
tylko w miarę widoczne wgłębienie w terenie, oznaczone czasem jakimiś
słupkami będące naszą drogą. Jechaliśmy sobie więc wzgórzami zastawiając
się, na którym zakręcie autokar się przewróci na bok i spadnie w jakiś
wąwóz wyryty przez potok lub w inne wgłębienie terenu. Na szczęście nasz
kierowca okazał się całkiem doświadczonym człowiekiem, postawny chłop z
blond kudłami i rudawą brodą pewnie prowadził swój pojazd. Szło to
całkiem sprawnie, do czasu.... W pewnym momencie dojechaliśmy do
niewielkiego strumienia przepływającego pod drogą, okazało się niestety, że strumyk był niesforny i postanowił sobie ominąć przepust pod drogą (sporej wielkości rury przechodzące pod drogą),
tworząc wokół niego dwie kilkumetrowe wyrwy w drodze. Trzeba było zjechać z drogi i przejechać przez dwie odnogi wartkiego, częściowo oblodzonego strumienia, pierwszą udało się jako tako
pokonać, przy drugiej szczęście się nam skończyło. Autokar utknął na
dobre w rzece, po kilku próbach wyjechania zakopał się po osie i już tam
został. Wyglądał jakby go ktoś w tą rzekę włożył od góry, tak ślicznie
się wpasował. Żadne próby wyjechania nie pomogły, a nam trzeba było
dostać się do punktu przeznaczenia oddalonego od tej rzeki o kilka
kilometrów. Z pomocą przyszła ekipa filmowa, która terenowymi osobówkami
przewiozła nas przez ostatni odcinek trasy. Nas dwoje zapakowało się do
czerwonej toyoty, przejażdżka nią bardzo przypadła do gustu Żywii, która
ma dziwną słabość do aut tego typu.
Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce czekała tam na nas ciepła zupka z
pieczarkami i miejsce by się przebrać w stroje. Potem zostaliśmy
zebrani w jednym miejscu i dowiedzieliśmy się co tak właściwie ma się
dziać. Otóż w jednym z domków miał być rozpalony ogień, by główny bohater
programu mógł go dostrzec i skierował się w tym kierunku. W domku miała
na niego czekać stara Islandka udając, że nie rozumie angielskiego, w
trakcie próby porozumienia się miała zacząć na niego krzyczeć i to miał
być sygnał dla nas, abyśmy wybiegli z innej chaty i otoczyli go murem z
tarcz. To tyle z teorii....
Praktyka odrobinę się z teorią rozjechała. Ogień został rozpalony w
naszej chacie i to do niej podróżnik podszedł, my usiłowaliśmy zachować
ciszę, ale nie wszystkim się to udało, usłyszeliśmy pukanie, potem
jeszcze raz, a potem okrzyki że "to na pewno pułapka". My nadal
udawaliśmy że nas niema, w końcu zaczęły się krzyki staruszki i to był
sygnał aby ruszyć. Wybiegliśmy z domku, jakoś tak wyszło, że biegłem
pierwszy rozglądając się gdzie właściwie biec, no ale na szczęście nasz
wędrowiec zaczął uciekać, więc było już wiadomo, że trzeba gonić. Na
ucieczkę mu oczywiście pozwolić nie było można. Rozpoczął się pościg
grupy wikingów za jednym murzynem, prawie by nam zwiał, ale wyprzedziłem
go po łuku i rzuciłem tarczę pod nogi co go jako-tako wyhamowało,
ześliznął się z małego pagórka i leżąc na plecach z włóczniami
skierowanymi w twarz i moją ręką trzymającą go za ubrania na piersi
stwierdził że "mamy go". Nie bardzo wiem w jakich okolicznościach, ale
jednego z Islandczyków udało mu się położyć, chyba jeszcze zanim go
zacząłem gonić. Tak czy inaczej miał w ręku ułamany grot od włóczni i
był bardzo zadowolony, że jednego załatwił. Pościg byłby liczniejszy i szybszy, ale kierowca który wybiegał z chaty chwilę po mnie zapomniał sobie, że tarczę należy trzymać bokiem, a nie przed sobą, tarcza utknęła w drzwiach i zatarasował całe przejście swoim cielskiem nie bardzo rozumiejąc dla czego nie biegnie.
Po tym nastąpiło raczej typowe dla programów tego typu spotkanie wędrowca z resztą ekipy filmowej i pogadanki przed kamerą że "dokonałeś
tego" i takie tam. Po zakończeniu zdjęć była okazja porozmawiać z
filmowcami, my pogawędziliśmy trochę z Terrym Schappert'em (od razu
dowiedziałem się, że taki ktoś istnieje) który prowadził serię programów
dokumentalnych pod tytułem "Warriors". Żywia skorzystała z okazji i
pochwaliła się naszymi wędrówkami historycznymi i nawet wzbudziła
zainteresowanie, choć obawiam się że podyktowane głownie grzecznością ;)
Po dniu pełnym wrażeń przyszedł czas na powrót. Tym razem do
autokaru pojechaliśmy wielką ciężarówką terenową. Cała ekipa
rekonstrukcyjna ulokowała się na pace wraz ze sprzętem i tak w wesołej
atmosferze dotarliśmy sobie do autokaru, który czekał na nas wciąż w tej
samej rzeczce. Za pomocą ciężarówki dość łatwo udało się go wyrwać na
brzeg i po przepakowaniu się ruszyliśmy zmęczeni w drogę powrotną.
Wystarczyło już tylko przypiąć się pasem, żeby nie zrobić sobie krzywdy o
sufit lub podłogę na pierwszym dołku i już można było zapaść w
drzemkę...
Mojmir
P.S. Od Żywii. Zapraszam do obejrzenia reszty zdjęć oraz podrzucam link do pełnego odcinka Dude, you're screwed: Volcano Nightmare s01e01
W razie potrzeby lista do innych hostingów jest TU
ooo :D relacja wygląda zacnie, do filmiku też muszę się dorwać :) Kto wie, może za jakiś czas dostaniecie angaż w jakiejś Grze o Tron, czy cuś? :)
OdpowiedzUsuń