Z Reykjaviku do Seydisfjordur cz. 4 - lodowa laguna Jökulsárlón i inne atrakcje.

Kemping pod Skaftafell opuściliśmy dość późno, w końcu nigdzie się nam nie śpieszyło. Kolejnym punktem na mapie, przy którym chcieliśmy spędzić trochę czasu był Jökulsárlón czyli lodowa laguna. W zasadzie nazwa w pełni oddaje charakter miejsca, jest to jezioro powstałe z wód topiącego się lodowca Breiðamerkurjökull, będącego kolejnym z fragmentów Vatnajökull, które wpływa do pobliskiego oceanu.


Jezioro powstało około 40 lat temu kiedy cofnął się język lodowca, jego najbardziej charakterystyczną cecha są bryły lodu, które wciąż odrywają się od czoła lodowca i dryfują po wodzie, by w końcu wpłynąć do morza. Kry dryfujące po powierzchni jeziora są najprzeróżniejszych rozmiarów i kształtów, największe które widziałem były rozmiarów sporych domów, a piszę tu jedynie o części wystającej ponad wodę. Miejsca tak właściwie nie da się przeoczyć, laguna znajduje się zaraz obok "jedynki", przerzucony jest nad nią spory most w islandzkim stylu. Jest to po prostu metalowy szkielet z jednym pasem wyłożonym jakąś siatką która wydaje dość niepokojący dźwięk kiedy się po niej przejeżdża. Po obydwu stronach mostu są parkingi dla turystów, ten po wschodniej stronie oferuje lepsze punkty widokowe ale również jest znacznie bardziej zatłoczony, można się także z niego załapać na wyprawę amfibią po lagunie, na której dopływa się niemalże pod samo czoło lodowca. Chętnie byśmy się na taką wyprawę załapali, ale niestety bycie ubogim ma swoje minusy.


Kiedy dotarliśmy nad Jökulsárlón słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc zatrzymaliśmy się ledwo na 10 minut i trzeba było o jakimś noclegu pomyśleć.

Z Islandią jest ten kłopot, że nawet jeśli ma się namiot to naprawdę ciężko znaleźć sensowne miejsce żeby go rozłożyć, dlatego postanowiliśmy jechać dalej na wschód do jakiegoś pola namiotowego, które znaleźliśmy na mapie. Tym razem jednak poszczęściło nam się i znaleźliśmy odpowiednie miejsce wcześniej, a do tego za darmo. Nawet dało się tam wbić śledzie z pominięciem półgodzinnej łupanki kamieniem, żeby wlazły w ziemię, choć do połowy. Miejsce w którym biwakowaliśmy nazywa się Hrollaugshólar i jest położone obok Reynivellir (mamy na mapie punkcik z takim podpisem ale nie mamy zielonego pojęcia co to takiego). Najpierw zauważyliśmy małą budkę i trochę miejsca na zaparkowanie auta, wybrałem się tam na rekonesans i okazało się, że pomiędzy skałkami leżącymi obok budki, a morzem jest spory kawałek wolnej i płaskiej przestrzeni, a w dodatku skały układają się tam w dość fantazyjny sposób, tworząc mniejsze i większe przestrzenie o w miarę płaskim podłożu, ale osłonięte przed wiatrem. Wybraliśmy najdogodniejsze miejsce pod namiot czyli mini-dolinkę z trzech stron otoczoną skałami i zagospodarowaliśmy ją dość szybko. Dla pewności osłoniliśmy namiot jeszcze autem od strony morza. Zawsze to trochę mniej wiatru, który mógłby zamienić nam nocleg w wyprawę ze spadochronem, a przy okazji nikt nie był w stanie dostrzec samochodu z głównej drogi. Na Islandii jest bezpiecznie, ale i tak wolimy nocować w miejscach ukrytych przed przypadkowymi spojrzeniami. 

Noc minęła spokojnie choć trochę wietrznie i deszczowo, ranek natomiast przywitał nas słońcem, niesamowitymi widokami. Ciężko je opisać, lepiej zerknąć na zdjęcia.

Poranek po bardzo deszczowej nocy, po wyjściu z namiotu powitała nas całkiem niedaleka tęcza.

Okazało się, że nocowaliśmy obok siedliska elfów... Jak się dowiedzieliśmy z tablicy informacyjnej, teren ten zwany Hrollaugshólar, jest uważany za miejsce zamieszkiwania Ukrytego Ludu. Mają oni swoje siedziby w podziemnych domach ukrytych pod trawiastymi pagórkami obok których nocowaliśmy. Dawniej wiedziano, że mimo iż cenna trawa nadająca się na zimową paszę dla owiec, rośnie na pagórkach, to nie powinno się jej ścinać ze względu na podziemnych lokatorów. Jednak pewnego razu ktoś ściął trawę i widziano później Ukryty Lud demolujący stajnie i zabijający kilka koni należących do gospodarza. Od tamtego czasu ludzie szanują to miejsce, całe szczęście, że my także zachowywaliśmy się spokojnie i kulturalnie, dzięki temu skończyło się na nocnych odgłosach kroków wokół namiotu...

Zawróciliśmy nad jezioro z zamiarem dłuższego spaceru wzdłuż jego brzegu, liczyliśmy że może uda się zbliżyć do czoła lodowca (jak się nie ma na amfibii to się drałuje na piechotę). Z rana było tam dość mało ludzi, a kiedy zaczęliśmy się oddalać od parkingu, znikli całkowicie. Zostało tylko piękno niezwykłego miejsca i spokój natury. W niektórych miejscach prawie nie było dryfujących kawałków kry, w innych aż się od niej roiło, gdzieniegdzie można było znaleźć jej fragmenty, które osiadły na brzegu wraz z odpływem. Mi wycieczka bardzo się podobała, ale Żywii mniej i odpadła w połowie drogi. Niestety kiedy miałem do czoła lodowca w linii prostej nie więcej niż kilometr, okazało się, że znowu mam przed sobą rozlewisko i żeby je okrążyć musiałbym maszerować jeszcze z 5 kilometrów nie mając pewności, że to ostatnie rozlewisko po drodze. Odpuściłem sobie więc dalszą wędrówkę poprzestając na zrobieniu kilku fotografii.

Gdy dotarłem na parking było tam już na tyle tłoczno, że z przyjemnością się z niego oddaliliśmy, zajechaliśmy jeszcze na parking po zachodniej stronie mostu, był niemalże pusty. Brak większych rzesz ludzi sprawił, że nie miał kto płoszyć fok pływających pomiędzy krami. Żywia widziała jedną wcześniej po drugiej stronie, jednak całe stado wydzierających się turystów szybko ją wypłoszyło.

Po opuszczeniu Jökulsárlón za cel obraliśmy sobie pobliskie miasteczko Höfn. Potrzebowaliśmy banku i sposobności do uzupełnienia zapasów żywności, a miasteczko oferowało nam jedno i drugie. 

Na Islandii wcale nie jest tak łatwo o jedzenie, sklepy występują tylko w formie supermarketów, a supermarkety występują rzadko i zazwyczaj w okolicach większych miejscowości. Żeby sobie zobaczyć ile tych większych miejscowości jest na trasie wystarczy zerknąć na mapę, podpowiem jednak, że bardzo niewiele. W jedzenie można się jeszcze zaopatrzyć na niektórych stacjach benzynowych, chyba że są samoobsługowe. No ale podsumowując, zapas karmy dla ludzi i samochodów warto ze sobą zawsze wozić, tylko z wodą nie ma większych problemów, bo każdy strumyk oferuje pitną.

W samym miasteczku Höfn poza wnętrzem sklepu niewiele jest do podziwiania poza wystawą w punkcie informacji turystycznej, jego otoczenie też nie porywa, natomiast pole kempingowe już tak. Oceniamy je chyba najlepiej ze wszystkich, które odwiedziliśmy na trasie. 

Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć miejsce zachwalane nam przez znajomych, a mianowicie wioskę wikingów wybudowaną jako plan dla filmu o tych ludziach. Osada w pobliżu Höfn stoi już chyba ze 3 lata i się sezonuje niszczejąc przy okazji. Kawałek przed wioską mieszka pan stróż, grzecznie zapukaliśmy do niego z pytaniem czy możemy sobie obejrzeć to miejsce, odpowiedź była twierdząca, poprosił tylko żeby nie robić zdjęć wewnątrz, ale nie pofatygował się nawet z nami żeby tego dopilnować. 
Za bramą wioski zastaliśmy grupkę turystów i jakieś przemarznięte dziewczątko ubrane w kawałek prześcieradła spięty fibulą na ramieniu, który miał zapewne imitować strój wikińskiej kobiety. Cała osada wyglądała adekwatnie do tego „stroju”, liczyliśmy że będzie to naprawdę rekonstrukcja wioski która posłuży do filmu (tak wynikało z opisu Gunnara, który już tam był) zastaliśmy niestety nieudolną atrapę z gipsową skałą pośrodku, za którą ukrywa się piętrowy dom wyglądający jak odlany z betonu. Do nakręcenia filmu to co tam widzieliśmy z pewnością wystarczy, a magia kamery sprawi, że może to wyglądać całkiem dobrze. Jednak nie zamiłowanie do kina nas tam sprowadziło. Zawiedzeni wróciliśmy na trasę.


Żeby rozwiać niesmak spowodowany poprzednim miejscem, zatrzymaliśmy się gdzieś po drodze na małym parkingu nad klifem. Klif był niewysoki i dało się znaleźć miejsce, żeby zejść z niego na czarną plażę. Miejsce okazało się całkiem interesujące, były tam słupy skalne wyrastające z piasku, wodospad obrosły zielonym mchem i formujący piasek tak, że wyglądał jakby był żywy (dobrze to widać na filmiku który gdzieś tam powinien być w relacji) i foki, które czasem pojawiały się w morzu, a wszystko to w promieniach słońca.



Znad tej miłej plaży ruszyliśmy w kierunku dolinki, którą upatrzyliśmy sobie na nocleg, lecz to już kolejna opowieść ;)




Amfibia pełna azjatyckich turystów rusza w kierunku ściany lodowca.












Pływająca jaskinia lodowa, na zdjęciu nie ma punktu odniesienia, ale w jej wnętrzu zmieściłyby się dwa piętrowe autobusy jeden na drugim.
W drodze do lodowca... 
Nadeszła chwila zwątpienia, nie idę dalej - drogi wcale nie ubywa :P



















Fokur














W Hofn można zwiedzić wystawę na temat rybołówstwa i między innymi eksponat skórzanych spodni sztormowych.
W punkcie informacji turystycznej znajduje się zgrabnie urządzona i zaprojektowana wystawa prezentująca przyrodę, zjawiska naturalne oraz niektóre aspekty życia w okolicy Hofn. Warto zajrzeć, zwłaszcza, że jest to jedna z niewielu w miasteczku atrakcji.
Zdjęcie lotnicze lodowej laguny wykonane w latach 60- tych XX wieku.
Punkt informacji turystycznej z zewnątrz prezentuje się także bardzo ładnie.
Porcik w Hofn.
Filmowa wioska wikingów.













Komentarze