Keilir - islandzka Ślęża.

W krajobrazie półwyspu Reykjanes zdecydowanie rzuca się w oczy regularny stożek wyrastający z pola lawy. Miejscowi nazywają go Keilir i jest to prawdopodobnie coś w rodzaju czopka zatykającego podziemny wulkan. Stożek przypomina nieco położeniem i regularnością kształtów naszą, rodzimą Ślężę, jest od niej znacznie mniejszy, ale siłę przyciągania ma podobną. Po odebraniu auta z naprawy postanowiliśmy się w końcu na niego wybrać. Auto jest zdecydowanie wymagane w takiej wycieczce, aby dotrzeć w pobliże góry należy kawałek za rozjazdem z drogą nr 420 skręcić z drogi nr 41 na szutrówkę, odbicie jest oznaczone dość dużym znakiem, więc raczej ciężko przeoczyć. 



Autobusem się tam dostać nie można, a okazją jest mało wygodnie i trzeba się liczyć ze sporym marszem. Szutrówka wiedzie przez środek pola lawowego, jest bardzo mocno wyboista i ciągnie się około 8 kilometrów, a kończy niewielkim parkingiem. Po przebyciu tej uroczej trasy, amatora wędrówek czeka jeszcze ponad dwukilometrowy spacerek do podnóża góry i wspinaczka na jej szczyt. Nasza wyprawa na Keilir wyglądała nieco inaczej niż standardowa, obawialiśmy się o to jak trasę przez pole lawowe zniesie nasze świeżo odebrane z warsztatu auto, postanowiliśmy w końcu nie sprawdzać czy zdzierży. Zatrzymaliśmy się, więc na kawałku pobocza i postanowiliśmy dostać się do góry idąc na przełaj.
Wybraliśmy sobie miejsce, w którym zwykłe podłoże wbijało się klinem w pole lawowe i tamtędy ruszyliśmy w drogę. Z przedzierania się przez zwały kamieni pokrytych mchem zrezygnowaliśmy ze względów zdrowotnych, bardzo łatwo złamać tam sobie nogę, rękę czy kręgosłup, mchy przykrywają różnej wielkości szczeliny, rozpadliny i czasem nawet jaskinie lawowe. Jeśli komuś uda się znaleźć stopą to ostatnie, to prawdopodobnie nikt nawet nie odnajdzie jego trupa, na Islandii co roku odnotowywane są przypadki tego typu zaginięć, a my jakoś nie mieliśmy ochoty podbijać statystyk. Nasza trasa przez bezdroża minęła całkiem spokojnie, wlekliśmy się spotykając na niej jedynie mchy, porosty i dwa ptaki skrzeczące coś na zmianę. Wrażenie pustki o jakie dość łatwo na Islandii to bardzo ciekawe doświadczenie. Marsz trwał całkiem długo, a góra sprawiała wrażenie wciąż tak samo odległej. Pomimo to, dzielnie parliśmy na przód aż w końcu udało nam się dotrzeć do podnóża. Dalej poszło już całkiem sprawnie, szlak okazał się stromy i dobrze oznaczony, ale niezbyt kłopotliwy, a widoki ze szczytu całkiem miłe. Drogę powrotną postanowiliśmy przebyć już szlakiem w kierunku parkingu i dalej szutrem do auta, czekało nas ładne kilka kilometrów marszu. Na szczęście zaraz po dotarciu do parkingu złapaliśmy na stopa rodzinkę którą mijaliśmy na trasie, dzięki ich uprzejmości zostaliśmy podwiezieni do naszego samochodu w kilkanaście minut.



















Komentarze

  1. Nałożyć jakieś czerwone filtry i niektóre ujęcia jak żywcem wyciągnięte z równiny Gorgoroth z widokiem na Orodruinę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz