Fiordy Zachodnie - wycieczka wzdłuż południowego wybrzeża.

Do słuchu redakcji doszła informacja, że ktoś, kto nie był na Fiordach Zachodnich, to tak jakby wcale nie był na Islandii. Zrobiło nam się smutno, że pół roku pobytu na wyspie nie zostanie nam zaliczone, więc zdecydowaliśmy się ruszyć w najdzikszą (poza Interiorem) część wyspy.


Widok na Reykhólar od strony bagien.
Jak się okazało rejon Reykhólar obfituje w ptactwo i mieszkańcy skrupulatnie z tego korzystają :)





Gospodarne podejście do bogactw naturalnych, tu ciekawe wykorzystanie kolumn bazaltowych jako ogrodzenia.
Lokalny design - kamyczki malowane na wszelkie możliwe kolory.
Basen inspirowany instalacjami niemieckimi z czasów po 1939...
Pardwa paradująca poranną porą po podjeździe :)
Pierwszym punktem na mapie, o który zaczepiliśmy była miejscowość Reykhólar, leżąca przy drodze numer 607. Jest to mała wioska, ale zaopatrzona w dwa pola namiotowe, z których jedno dysponuje basenem, przypominającym swoim ogrodzeniem obozy wypoczynkowe w stylu niemieckim z czwartego dziesięciolecia ubiegłego wieku. Przy basenie są dwa oczka z gorącą wodą geotermalną, wystarczy zapłacić, żeby skorzystać. W Reykhólar znajduje się także zakład pozyskujący i przetwarzający wodorosty, a w miejscowym basenie można skorzystać z zabiegów pielęgnacyjnych z wykorzystaniem owych alg. Tereny wokół miejscowości są mocno podmokłe i reklamowane w przewodnikach jako raj dla ornitologów, niestety okres, w którym się tam zjawiliśmy mijał się z najlepszym sezonem na obserwację ptaków, ale i tak udało nam się zaobserwować kilka mniej lub bardziej interesujących gatunków.


Tereny wokół Reykhólar są podmokłe i czasem parujące.





Wybraliśmy się też zobaczyć co interesującego uda się zwiedzić wzdłuż drogi 607, dysponowaliśmy małą mapką z informacji turystycznej z zaznaczonymi na niej ciekawymi miejscami (symbol interesującego miejsca to poczwórny zawijas, trochę kojarzący się z celtycką plecionką). Wynikało z niej, że na końcu drogi jest takie miejsce, koniec drogi znaleźliśmy dość łatwo, ale ciekawego punktu nie udało się nam dostrzec. 
Wracając zatrzymaliśmy się przy jednym z licznych wodospadów spływających z gór, wyglądało, że da się do niego dotrzeć i nawet istnieje jakaś ścieżka turystyczna, która to ułatwi. W każdym razie przy szosie znajdowała się tabliczka ze strzałką i symbolem szlaku pieszego. Ścieżka dość szybko zniknęła nam z oczu, więc wędrując polnymi lub owczymi ścieżkami, czasem przełażąc przez ogrodzenia i brnąć przez trawę dotarliśmy w końcu pod wodospad. Urodą szczególnie nie zachwycał (wodospady na Islandii nadzwyczaj szybko powszednieją), ale okazało się, że ma inne, a konkretniej mineralne zalety. Znaleźliśmy tam kilka geod zatopionych w wulkanicznej skale, największa miała trochę ponad 3 cm, niby nic oszałamiającego, ale dla nas to były pierwsze znaleziska tego typu w życiu i bardzo nas uradowały. W dodatku w czasie wydobywania ich metodą kamienia łupanego pojawiło się słońce i rozbłysła piękna, intensywna tęcza, ledwo kilka metrów od nas. Tak bezpośredni kontakt z pięknem natury potrafi poprawić samopoczucie.



Metoda kamienia łupanego :)

Po noclegu na polu namiotowym udaliśmy się w kierunku kolejnego zawijasa na mapce, który miał być czymś interesującym. Jakiś pan przy przydrożnym zajeździe wskazał nam, gdzie zaczyna się szlak pokazując na prawo i mówiąc, że to na lewo (lub odwrotnie). Szlak na pewno gdzieś tam był, ale kierowani poradami owego, miłego człowieka trafiliśmy na niego dopiero po kilkudziesięciu minutach przedzierania się przez bezdroża, w międzyczasie Żywia prawie sobie złamała nogę w dziurze zarośniętej krzewinkami, a ja zebrałem całkiem sporo kryształków leżących sobie po prostu na ziemi pomiędzy innymi kamieniami. Po drodze najedliśmy się jagód i pooglądali sporą liczbę białych kozaków, które rosły przez żadnego grzybiarza nie niepokojone. Islandczycy nie wiedzą do czego służą grzyby, a w każdym razie nie biorą pod uwagę ich jedzenia w celach po prostu kulinarnych. Cel naszej wędrówki był widoczny już z daleka, spora góra z naszej perspektywy wyglądająca jak czapka włóczykija, rysowała się w oddali. Im bliżej podchodziliśmy, tym wyraźniej było widać, że cała góra (o nazwie Vaðlafjöll jak się potem dowiedzieliśmy) złożona jest ze zlepionych ze sobą bazaltowych kolumn. Niektóre z nich wisiały przyczepione do góry na słowo honoru, podszedłem pod jedną taką, ale odpuściłem sobie dotykanie. Widok setek takich kolumn, które już odpadły i leżały rozrzucone u podnóża sprawiał, że łatwo sobie było zwizualizować swoje ręce i nogi wystające spod kolejnej, która odpadnie.


Pamiątka z trasy.
Żywia w czapce.


















To właśnie ta kolumna której nie miałem ochoty dotykać.




Kolejna pamiątka z trasy.
Na trasie próbowaliśmy odnajdywać kolejne hot poty (dzikie gorące źródła), ale niestety część z nich była już niezbyt dzika i płatna lub jak w tym przypadku, nieosiągalna przez pogodę i rwącą rzekę.

Wyprawa w jedną stronę to ponad godzina spacerku, do tego połażenie sobie dookoła i powrót dają całkiem sympatyczne zmęczenie. Aby sobie z nim poradzić wybraliśmy się w dalszą trasę aż pod hotel Flókalundur, leżący w pobliżu rozjazdu dróg nr 60 i 62. Niedaleko hotelu, nad morzem jest sobie sympatyczne, na wpół dzikie i do tego darmowe źródełko geotermalne wypełniające całkiem pojemną nieckę ciepłą wodą. Ponad źródełkiem jest spory parking, a obok ktoś wybudował kawałek murku za, którym można się przebrać. Kąpiel w takim miejscu z widokiem bezpośrednio na morze i liczne ptaki biegające po jego brzegu to czysty relaks i przyjemność. Mniejszą przyjemnością był nocleg, nie bardzo było gdzie rozkładać namiot, więc zdecydowaliśmy się na przetestowanie bagażnika poszerzonego o złożone siedzenia w samochodzie. O, ile Żywia się jakoś mieściła o tyle ja miałem już z tym poważny kłopot. Była to raczej ostatnia próba tego typu, a przynajmniej w tym pojeździe.





Niedaleko ciepłego źródła była idealna nisza skalna, w której gotowaliśmy kolację.
Kuskus z sosem, kiełbaską, cebulą i serem.
Następnego dnia wiedzeni naszą mapką postanowiliśmy przejść się na drugi koniec jeziora Vatnsdalsvatn leżącego w pobliżu. Zawijasek na mapie twierdził, że będzie tam coś wartego zobaczenia, śmiem twierdzić, że kłamał. Wybrzeże jeziora było całkiem ładne, pod nogami można było znaleźć kolejne kawałki kryształów (chyba kwarcu) i popodziwiać grzyby rosnące wprost spomiędzy kamieni, ale nie było tam nic nadzwyczajnego jak na islandzkie warunki.



Kolejnym miejscem, które postanowiliśmy zobaczyć była plaża Rauðasandur położona w południowej części fiordów pod koniec drogi numer 614. Słyszeliśmy, że jest ona siedliskiem fok i leży tam truchło wieloryba, więc stała się dla nas punktem obowiązkowym. Warto się tu nieco skupić na samej drodze dojazdowej, wąska, wysypana szutrem, pełna dołków i wyboi, wijąca się po zboczach gór z zakrętami o kącie około 3 stopni i pochyłościami w okolicach 15. Jechać po takiej trasie to czysta przyjemność i każdemu to polecam, Żywia może być odmiennego zdania. Gdy już udało nam się przedrzeć w pobliże morza, pogoda była tak paskudna, że ledwo dało się chodzić. Żywia po krótkim spacerze dała sobie spokój, ja postanowiłem nie dać za wygraną i odnaleźć trupa wieloryba. Tak więc spacerowałem sobie na wietrze i deszczu aż mi się plaża zaczęła kończyć, ale wieloryba nie znalazłem. Niby istnieje opcja, że go przeoczyłem, ale bardziej prawdopodobne, że został ściągnięty z powrotem do morza. W okolicy było kilka farm, w których raczej nie dałoby się przeżyć, gdyby ten sympatyczny (niegdyś) zwierzaczek nadal się tam rozkładał. Fok też nie widziałem, widać uznały, że w taką pogodę nie mają ochoty na leżakowanie, w zamian udało mi się znaleźć kilka muszli i kawałków gąbki, średni zamiennik.

Statek noclegowy.




Całkiem ładna plaża, ale ani wielorybów, ani fok nie udało się na niej zobaczyć.
A tak wyglądają drogi na Fiordach Zachodnich, miejscowi jeżdżą po nich 80 na godzinę praktycznie przelatując nad dziurami. My w obawie o świeżo zreperowane auto toczyliśmy się o jakieś 50 km wolniej.

Jechaliśmy tam z planem noclegu, niestety warunki pogodowe połączone z telefonami od kilku znajomych przestrzegającymi o nadciągającym załamaniu pogody, połączonym z wichurami, opadami śniegu i tym podobnymi atrakcjami sprawiły, że zarzuciliśmy ten pomysł. Na szczęście jeszcze po drodze do plaży trafiliśmy na stary kuter rybacki wyciągnięty na brzeg i robiący za atrakcję, wrak statku wybudowanego na początku ubiegłego stulecia był mocno już przerdzewiały, ale kajuta dla załogi okazała się być w bardzo dobrym stanie. Zdając sobie z tego sprawę wyruszyliśmy w drogę powrotną moimi, ulubionymi serpentynami i przed zmrokiem dotarliśmy pod kuter. Zapakowaliśmy sobie jadło i napitek do plecaka, zabraliśmy dwie świece, które turlały nam się po aucie i ze sprzętem noclegowym dostaliśmy się najpierw na, a potem pod pokład na dziobie, gdzie znajdowała się kajuta. Miejsca w niej było na 11 osób, tyle koi tam naliczyliśmy i w zasadzie wszystkie nadawały się na upartego do skorzystania, ale mogąc wybrzydzać zdecydowaliśmy się na dwie, całkowicie czyściutkie i bez zacieków. Karimaty zmieściły się w nich bez większego kłopotu, ja pomimo nieco ponadstandardowego wzrostu też miałem się w koi całkiem wygodnie. Pośrodku pomieszczenia stał stolik, na którym można sobie było przygotować wieczerzę, wprawdzie trochę pochylony na bok jak i cały statek, ale nie przeszkadzało to za bardzo. W ten oto sposób spędziliśmy sobie nockę na ponad 100-letnim wraku w komforcie jakiego byśmy się absolutnie na tej wyprawie nie spodziewali, zwłaszcza że na zewnątrz pogoda była nadzwyczaj paskudna nawet jak na Islandię, w polskich warunkach można, by to porównać do jakiejś tam wichury dziesięciolecia czy czegoś w tym stylu. Następnego dnia pojawiło się chwilowe przejaśnienie, które wykorzystaliśmy do zmycia się z Fiordów Zachodnich. Mieliśmy w planach zobaczyć znacznie więcej niż nam się udało, ale i tak jesteśmy zadowoleni, że widzieliśmy, choć tyle.

A tak wyglądała kajuta dla załogi w kutrze który został przez nas chwilowo zagospodarowany.
Pozostałe fragmenty statku wyglądały znacznie mniej zachęcająco.


Nasz 'hotel' Gardar z zewnątrz :)



Przynajmniej porosty na Islandii rosną bujnie.
Takie widoki podziwialiśmy sobie po drodze.


Jeden z uroczych zakrętów na trasie, drogi przecinają tam łańcuchy górskie i zjeżdżają serpentynami po zboczach. 


Komentarze

  1. Nam też się podobało ;) Widoki na Islandii potrafią oszołomić a ich podstawową zaletą jest fakt że często, ciężko o takie na naszym kontynencie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super zdjęcia! Byliśmy na fiordach zachodnich ze znajomymi jakieś 2 miesiące temu i było niesamowicie. Krajobraz jest cudowny a drogi... no cóż też mają swój urok :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz