Przez Śródziemie, czyli wycieczka na Baranią Górę zimą.

Nigdy jakoś nie chciało mi się wstawać w środku nocy, żeby potem leźć szlakiem po ciemku i zobaczyć wschód słońca z jakiegoś pagórka. Za leniwy na to zawsze byłem, poza tym co to za przyjemność łazić po górach nocą? Niestety nastały czasy w których zostałem do tak radykalnych rozwiązań zmuszony. Cały tydzień poza domem nie sprzyja życiu rodzinnemu, można to nieco nadrobić w sobotę i niedzielę tylko jak to pogodzić z wyjściem w góry? No właśnie tak. Trzeba wstać nad ranem żeby do południa zdążyć wrócić. Takie rozwiązanie jest mniej więcej strawne dla wszystkich stron. Jak się okazało posiada również dodatkowe zalety, widoki jakie mogą człowieka spotkać wczesnym rankiem potrafią wynagrodzić przedwczesne rozstanie z poduszką. No dobra, tutaj zdania wciąż bywają podzielone.

Tak więc na prawdę postanowiłem sobie "to" zrobić i wyjść w góry nad ranem, w dodatku uznałem, że po co mam sam cierpieć skoro ktoś może pocierpieć ze mną? Zaprosiłem więc na wyprawę mojego przyjaciela Krzysztofa, a on pomimo tego, że mieszka w Krakowie, na wycieczkę się zgodził. Plan mieliśmy prosty i nieskomplikowany, mianowicie zaparkować na przełęczy Salmopolskiej, wejść na szlak, dotrzeć nim na Baranią Górę, a potem wrócić. Wciąż miałem w pamięci swoją noworoczną wyprawę sprzed dwóch lat, która zakończyła się dla mnie porażką i sporymi zakwasami. Tym razem liczyłem, że jednak się tam jakoś doczołgam. Szanse były na to znacznie większe, bo śniegu i owszem wcale, a wcale nie brakowało w Beskidach, ale od kilku dni już nie padało więc szlaki z pewnością były przetarte.

Ze Skoczowa wystartowaliśmy w okolicach czwartej nad ranem, (Krzysiek dotarł do mnie tuż przed startem), na Przełęczy Salmopolskiej zaparkowaliśmy po piątej. Potrzebowaliśmy kilku minut na ostateczne przepakowanie się i byliśmy już gotowi do marszu w blasku czołówek. Ruszyliśmy przed siebie czerwonym szlakiem, znanym i lubianym, ale o tej porze jakoś tak całkowicie pustym. Noc mieliśmy raczej bezchmurną i rozjaśnioną blaskiem garbatego księżyca gdzieś przed trzecią kwadrą. Jak by co, to nie mam na myśli tego, że nasz jedyny, naturalny satelita cierpi na skoliozę, po prostu faza księżyca w której oświetlona jest większość jego powierzchni się tak specyficznie nazywa i proszę mnie za to nie winić. Właściwie było na tyle jasno, że dało się iść również bez czołówki, na co zdecydowaliśmy się nieco później. Szło nam się rześko i bardzo miło, lekki mrozik (nie więcej niż -17 stopni Celsjusza) zdecydowanie dodawał naszej wędrówce uroku, ale nie powodował żadnego dyskomfortu. Szlak zgodnie z przewidywaniami był wydeptany przez podeszwy butów i skitury, a drzewa ku mojej wielkiej uciesze uginały się od szadzi. Darzę to zimowe zjawisko wyjątkową sympatią. Zawsze mnie cieszy, kiedy na nie natrafiam i pobudza moją wyobraźnię. 

Po początkowej zadyszce, którą sobie zawsze funduję zamiast rozgrzewki maszerowało nam się całkiem sprawnie i dość szybko dotarliśmy do rozwidlenia czerwonego i niebieskiego szlaku. Niebieski poprowadziłby nas już ku Baraniej Górze, ale był do niej jeszcze kawał drogi, czerwony natomiast mógł doprowadzić nas do pobliskiego ostańca skalnego nazywanego Malinowską Skałą. Opcja numer dwa wydała nam się bardziej interesująca, a to z racji zbliżającego się świtu. Malinowska Skała stanowi wprost idealny punkt widokowy do obserwacji wschodzącego słońca. Jak się okazało, nie byliśmy jedynymi amatorami nocnych wędrówek, w okolicach skały zgromadziło się kilkanaście osób oczekujących wraz z nami na codzienny spektakl odrodzenia się tarczy Swaroga. Szczerze przyznam, że wyłaniania się samej tarczy to nie zobaczyłem ze względu na zachmurzenie dokładnie na wysokości spodziewanego słońca, ale mimo to widoki były powalające. Po raz kolejny znajdowałem się wysoko ponad chmurami rozlewającymi się po okolicznych nizinach (ostatnio takie widoki miałem o tutaj) i szczyty gór wystające z tego mlecznego morza niczym odległe wyspy. Ponad tym wszystkim królowała, rozlana po horyzoncie żółto-pomarańczowa plama światła nabierająca intensywności z każdym centymetrem o który słońce podnosiło się ponad widnokrąg. Spektakl wart swojej ceny czyli zarwanej nocy.

Krzysztof przytargał ze sobą w góry drona, którego odpalił przy okazji świtu, niby znam te maszyny, ale wciąż mnie zadziwia skok technologiczny jaki dokonał się za mojego, żywota. Urodziłem się jeszcze w PRL, wtedy szczytem techniki dostępnym dla zwykłego śmiertelnika była pralka "frania" i młynek do kawy. Dzisiaj ludzie noszą ze sobą kieszonkowe komputery dzięki którym zaczęli posługiwać się piktogramami jak człowiek z Cro-Magnon na ścianach jaskiń, a nieco zmodyfikowana forma latającej wokół nas zabawki szykuje się właśnie do lotu w atmosferze Marsa. Postęp technologiczny przywdziewa zadziwiające oblicza. Abstrahując od tej drobnej dygresji, staliśmy sobie na całkiem malowniczym kawałku skały, obserwowaliśmy jeszcze bardziej malowniczy świt, a wokół nas latał kawałek plastiku z czterema śmigłami i nagrywał wszystko w full HD. Było ciekawie, tylko trochę chłodno z powodu bezruchu.

Spędziliśmy przy Malinowskiej Skale może czterdzieści minut gapiąc się w dal, ale kolory świtu zaczęły blaknąc więc uznaliśmy, że pora ruszyć w drogę. Trzeba się było odrobinę rozgrzać marszem na zimowym szlaku wiodącym nas po grzbietach pomniejszych gór w kierunku Baraniej Góry czyli drugiego co do wysokości szczytu okolicznych Beskidów mierzącego oszałamiające 1220 m.n.p.m. Wydaje się, że jest to niewiele (w dodatku słusznie), ale jednak wędrówka nawet na taki szczyt po śniegu potrafi zmęczyć. Na szczęście maszerowaliśmy solidnie przedeptanym szlakiem spotykając od czasu do czasu innych amatorów górskich wędrówek. Trzeba przyznać, że pomimo idealnej pogody nie było ich wielu, zakładam, że spotykaliśmy tylko tych dotkniętych bezsennością. Jednak to nie ludzie byli tam interesujący, a natura. Pokrywa śniegu wokół szlaku przekraczała metr, każda próba zejścia z udeptanego traktu kończyła się kąpielą w białym puchu, wszystkie drzewa były szczelnie oblepione szadzią tworząc jak zawsze zdumiewające rzeźby, a chmury wokół gór wciąż utrzymywały się na niskim poziomie poniżej ich szczytów. Ciężko było oderwać wzrok od horyzontu i rzadko była taka potrzeba. Przez większość szlaku mieliśmy dość szerokie pole widzenia, czasem tylko ograniczane drzewami. Szczególnie dużo uwagi przykuwała najwyższa góra na horyzoncie wyłaniająca się z chmur gdzieś na wschodzie, chyba Babia Góra, ale nic sobie za to uciąć nie dam. Niby Tolkiena czytałem bardzo dawno temu, ale jakoś określenie Orodruina wychynęło mi z pamięci gdy tylko na nią spojrzałem. Właściwie to całe otoczenie mieliśmy mocno baśniowe, do kompletu brakowało nam tylko elfich płaszczy i obrączki na łańcuszku. No dobra, włochatych stóp i metrowego wzrostu też nam brakowało.

Cała trasa mijała nam bez większych niespodzianek, jedynie ja miałem drobne kłopoty z aparatem. Na tyle drobne, że w pewnym momencie przestał mi działać obiektyw... Wyobraźcie sobie chwile grozy jakie wtedy przeżyłem, wokół mnie tysiąc kadrów wartych uwiecznienia, a mój jedyny sprzęt fotograficzny właśnie zdycha. Nie dało się ustawić ostrości nawet ręcznie, a wyciąganie baterii nie pomagało. Przejęty lękiem sięgnąłem po ostatnie co mi przyszło do głowy czyli wypiąłem obiektyw, po wpięciu go z powrotem wszystko wróciło do normy. Prawdopodobnie styki obiektywu z aparatem zaczęły mi przymarzać. Głośno odetchnąłem z ulgą, nawet bardzo głośno. Potem jeszcze kilkukrotnie musiałem ponawiać wypinanie obiektywu, ale była to tylko  już tylko drobna uciążliwość. Nic innego mnie na szlaku w migotanie komór serca nie wpędziło.

Właściwie byłem pewien , że wszystko co niezwykłe i interesujące już dzisiaj zobaczyłem. Był wschód, były mgły, była szadź, no chyba komplet wrażeń na jeden dzień? A tu jednak nie, okazało się, że z pobliża Baraniej Góry zobaczę jeszcze dzisiaj Tatry. Nie jest to bynajmniej widok codzienny w Beskidzie Śląskim, zwłaszcza w tak malowniczej scenerii. Zatęskniło mi się za Tatrami, długo tam nie byłem, zdecydowanie za długo. Widok na Tatry był już ostatnią atrakcją dnia dzisiejszego. Niedługo potem dotarliśmy na szczyt Baraniej. Było tam już kilkanaście osób więc żeby się dostać na malowniczo pokrytą szadzią wierzę widokową musieliśmy chwilę poczekać. Potem zabraliśmy się za piknik na śniegu z czekoladą w tabliczkach i gorącą herbatą z termosu. Należało nam się w końcu. Po kilkunastu minutach wypoczynku zdecydowaliśmy, że pora już na nas. 

Nie była to łatwa decyzja... Mieliśmy przed sobą jeszcze kawał drogi, nieco tylko mniejszy niż ten, który już przebyliśmy. Trasa pomiędzy Baranią, a Malinowską minęła nam sprawnie i przyjemnie, na szlaku pojawiło się już nieco więcej ludzi, ale nadal nie były to tłumy. Znacznie gorzej prezentowało się zatłoczenie szlaku z Malinowskiej na Biały Krzyż. Tam zastaliśmy trasę szybkiego ruchu zapełnioną pieszymi, narciarzami, saneczkarzami oraz właścicielami plastikowych jabłuszek do zjazdów po śniegu. Wszyscy chcieli skożystać ze świetnej pogody więc nie ma się co dziwić obłożeniu na szlaku. Niestety znacznie łatwiej o indywidualistę pragnącego samotności na szlaku niż o pusty szlak, trzeba się z tym po prostu pogodzić. 

Do auta dotarliśmy po niemalże siedmiu godzinach marszu i niemalże dwudziestu kilometrach przebytej trasy. Całkiem godny i satysfakcjonujący wynik, choć dało się go odczuć w nogach. Niestety marsz po śniegu, nawet wydeptanym wymaga znacznie większego nakładu sił niż spacerek latem po trawie i kamieniach. Tak więc zmęczyliśmy się obaj, ale również obaj przeszlibyśmy naszą trasę jeszcze raz byleby tylko znów mieć tak cudne widoki. To był zdecydowanie udany wypad, dopisało zarówno towarzystwo jak i warunki pogodowe, oby więcej takich.





























































Komentarze