Zimowy rajd jaskiniowy.

Zima nie jest porą, która sprzyja wyprawom jaskiniowym, mimo tego zdecydowałem się wziąć udział w wycieczce po kilku szczelinach w Beskidzie Śląskim. W planie było odwiedzenie przynajmniej 5 jaskiń więc jak tu nie skożystać z takiej okazji? Tak się wesoło złożyło, że akurat termin wycieczki zbiegł nam się z mrozami i opadami śniegu (jak do tej pory jedynymi w czasie bieżącej zimy), przygotowałem się więc porządnie. Zabrałem rakiety śnieżne i dobre rękawice. Z resztą ekipy miałem się spotkać o 9-tej rano na przełęczy Salmopolskiej, o 9.30 byli już na miejscu. Miałem dzięki temu pół godziny na podziwianie okolicy. Po nocnych opadach, wszędzie było pełno białego puchu, który pokrywał nie tylko ziemię, ale i gałęzie drzew, tworząc bardzo miłą oku scenerię. Szlaki też pokrywał, na szczęście przetarciem ich zajęli się nieco wcześniej narciarze na skiturach za co jestem im niezmiernie wdzięczny. 

Pierwotnie miało być nas siedem sztuk, ale z racji warunków pogodowych ekipa nieco się uszczupliła i na miejsce zbiórki stawiła się poza mną jeszcze tylko trójka amatorów ciasnych przestrzeni. Pojawił się oczywiście Paweł Gądek czyli odkrywca jaskiń do których dziś się wybieraliśmy pełniący dziś rolę przewodnika, Tomek, z którym już w jaskiniach grzebałem oraz Majka, którą pierwszy raz widziałem na oczy. Zostało już tylko zarzucić na barki plecaki, założyć rakiety śnieżne (te miało tylko 50% składu, znaczy ja i Paweł) i ruszyć w drogę. Brodzenie w lekkim, suchym i już przedeptanym puchu okazało się być czystą przyjemnością. Widok ośnieżonego lasu w piękny, słoneczny poranek przy lekkim mrozie dawała sporo pozytywnych wrażeń estetycznych i bardzo zachęcał do sięgnięcia po aparat. Lekki mróz oznacza tak od -10 do -15 stopni pana Celsjusza. Takiego martwego Szweda. Szczerze przyznam, że dzięki bezwietrznej pogodzie ujemna temperatura była niemalże nieodczuwalna dla mojego gardła. Brak możliwości oddychania nosem to kłopot z którym większość spokojnych ludzi się nie boryka... Cóż, ja nie byłem spokojny. Tak czy inaczej, szło się miło i przyjemnie, przynajmniej dopóki poruszaliśmy się szlakiem. Jak już wspomniałem był on nieco przedeptany stopami i nartami naszych poprzedników, którzy wstali trochę wcześniej od nas. Schody, a raczej zaspy zaczęły się kiedy trzeba było zejść ze szlaku i przebić się jakoś do pierwszego otworu wejściowego. Śniegu było sporo, ale był to bardzo lekki, świeży puszek w którym mimo rakiet tonąłem po pas, no ale trzeba przyznać, że jednak coś tam dawały bo bez nich tonąłbym w śniegu po pachy. Marsz polegał więc teraz na torowaniu rowu w śniegu używając własnego ciała zamiast pługu. No nie powiem, zabawne to było i nawet nie takie ciężkie, właściwie to w tak suchym i nieosiadłym śniegu po pas szło mi się dużo lżej niż w mokrym śniegu po kolona (jak na przykład tutaj). Zamienialiśmy się z Pawłem w roli tarana, reszta ekipy szła za nami w już dość wygodnym wąwozie. Szczerze przyznam, że nie mam pojęcia jak, ale Paweł bezbłędnie trafił do pierwszej jaskini noszącej miano Skrajnej. Otwór wejściowy dało się zauważyć już z odległości kilkunastu metrów dzięki słupowi  pary wodnej, który się z niego unosił. Po dotarciu do samego otworu stwierdziłem, że chyba będzie kłopot... Wejście okazało się wąską szczeliną w skale, taką za wąską jak na moje gabaryty. No ale nic, spróbować można. Moje towarzystwo przebrało się w kostiumy jaskiniowe, takie jednoczęściowe, dobrze dopasowane i niezbyt przemakalne, powiedział bym, że wręcz stworzone do jaskiń. Ja się takiego cudy techniki krawieckiej i włókienniczej jeszcze nie dorobiłem więc założyłem goreteksowy zestaw ciuchów wermach... znaczy bundeswery. Dwuczęściowy, luźny, ale przynajmniej nieprzemakalny. Ta ostatnia cecha jest dość ważna bardzo pomaga w wilgotnych jaskiniach pełnych błota, ta pierwsza bardzo przeszkadza w ciasnych przejściach. Paweł i Majka zeszli jako pierwsi, ja... No ja podjąłem próbę, ale już miednica przyblokowała mi się w otworze wejściowym więc musiałem sobie odpuścić. Nieszczególnie byłem zadowolony z takiego rozwoju wypadków, ale cóż miałem poradzić? Trzeba się było brać za speleologię 10 kg temu. Gdy inni zwiedzali podziemny świat mi pozostało ogrzać sobie ręce w powietrzu unoszącym się z jaskini. Tam na dole było z osiem stopni, tu na górze przynajmniej 20 stopni mniej, to dość spora różnica. Na szczęście jaskinia nie jest nazbyt obszerna, ma jakieś 50 metrów długości więc nie musiałem czekać zbyt długo na powrót mojego towarzystwa.

Kiedy wszyscy wygramolili się już na zewnątrz, założyłem rakiety i zaczęliśmy ryć tunel w śniegu do kolejnej nory, na szczęście nie było to daleko. Wejścia do wszystkich jaskiń jakie zamierzaliśmy odwiedzić znajdują się bardzo blisko siebie, tak do 200 metrów. Kolejny obiekt naszej eksploracji nosi poetycką nazwę "Jaskinia Chodzących Mgieł", dość trafną. Wewnątrz jest bardzo wilgotno o czym niemal natychmiast przekonał się mój aparat. Przynajmniej udało się tam wczołgać bez kłopotu, ale za dobrych zdjęć to nie wykonałem. Aparat momentalnie pokrył się skroploną wodą (i przy okazji błotem), a przecieranie obiektywu niewiele pomogło. Wejście do tej jaskini to jak niemalże wszędzie w Beskidach, po prostu dziura w ziemi, wygrzebana przez Pawła, żeby dostać się do rozpadliny skalnej, gdzieś tam w dole. Dla bezpieczeństwa przykryta kilkoma deskami. Raczej nie było by za przyjemnie przypadkiem wdepnąć w tego typu dołek bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Ta jaskinia ma około 23 metry długości więc nie spędziliśmy tam za wiele czasu, ot weszliśmy ubrudziłem aparat, rozejrzeliśmy się trochę i wyszliśmy. Nietoperzy jak do tej pory nie udało się zlokalizować., zamiast nich trafiliśmy natomiast na lodowe nacieki przy wejściu. Zawsze to jakieś stalagmity i stalaktyty, może i efemeryczne, ale i tak ładne.

Następnie przyszła kolej na Jaskinię Borówkową, najmniejszą z dzisiaj odwiedzonych. Ledwo 14 metrów długości. Właściwie to była jedna większa rozpadlina, na tyle wysoka, że dało się tam swobodnie wyprostować, ale na tyle wąska, że nawet bokiem mi się ją ciężko przemierzało. 

Oczywiście przechodząc z jaskini do jaskini nikomu nie chciało się zmieniać ciuchów na suche i czyste więc trochę przymarzaliśmy po drodze. Butów też nie zmienialiśmy i to był spory błąd z mojej strony. Rakiety śnieżne dobrze pasowały mi do wojskowych trepów w których przyszedłem, niestety na gumowce ich wiązania były już nieco za luźne. Skończyło się to tak, że w pewnym momencie poczułem, że czegoś mi brak i był to brak rakiety na lewej nodze. Co gorsza, poszukiwania zguby nie dały żadnych rezultatów... A szukaliśmy wspólnymi siłami i dość długo. Wsiąkła w śnieg i tyle. Po roztopach trzeba będzie poszukać znowu, będzie wtedy większa szansa na sukces.

Ostatnią i zarazem najciekawszą szczeliną do jakiej dotarłem była Jaskinia Półkuli. Zejście do niej było dość obszerne, ale przy tym głębokie na kilka metrów i niezbyt wygodne. Tutaj posiłkowaliśmy się kawałkiem liny przy schodzeniu. W Beskidach praktycznie nie potrzeba sprzętu wspinaczkowego do wypraw speleologicznych i oczywiście żadne z nas nie miało uprzęży ani przyrządów zjazdowych. Linę po prostu łapaliśmy w dłonie, żeby się było czego przytrzymać, bez niej można by się było osunąć do samego wejścia szybciej (nawet dużo szybciej), ale na pewno nie bezpieczniej. Ta jaskinia również nie jest nazbyt długa, 50 metrów to raczej niewiele w porównaniu choćby z tysiącem metrów korytarzy w jaskini Salmopolskiej, ale jak na dzisiejszą wycieczkę to i tak całkiem nieźle. Miło zaskoczyła mnie przestronność wnętrza, mogłem się tam swobodnie obrócić! Nie jest to luksus, którym byłbym za często rozpieszczany w beskidzkich podziemiach. Tuż po wejściu do jaskini znaleźliśmy sporo jaskiniowych pająków, zadziwiająco dorodnych jak na ubogie w życie terytorium, które zajmują. Chodzi oczywiście o Sieciarze Jaskiniowe (Meta menardi), najbardziej jadowite pająki w Polsce. Jad nie jest oczywiście zabójczy dla człowieka, ale ból jaki powoduje jest podobno porównywalny z użądleniem szerszenia. Wierzę na słowo i nie zamierzam sprawdzać. W tej grocie spędziliśmy trochę więcej czasu niż w poprzednich, na tyle dużo, że aparat fotograficzny przestał mi potnieć i w końcu dało się coś normalnie sfotografować. Bardzo mnie to ucieszyło bo jest to najładniejsza z dzisiaj odwiedzonych jaskiń. Szczególnie spodobała mi się wysoka na przynajmniej czterech chłopa i szeroka na przynajmniej szerokość ramion rozpadlina na końcu jaskini. Żeby się do niej dostać musieliśmy przejść nad studnią głębokości mniej niż trzech metrów. Trzeba było przejść zapierając się plecami o jedną, a nogami i rękami o drugą ścianę jaskini. Całkiem fajne ćwiczenie, podobało mi się. Obawiam się, że podobała mi się również świadomość, że jeśli źle się zaprę to lądowanie w studni będzie bardzo nieprzyjemne. Życie bez choćby odrobiny adrenaliny nie do końca zasługuje na miano życia. w Półkuli udało nam się w końcu spotkać nietoperze, w prawdzie tylko dwa, ale jednak. Konkretniej znaleźliśmy zahibernowanego nocka (nie wiemy jakiego konkretnie gatunku) i podkowca małego. Zachowaliśmy oczywiście stosowną ciszę, żeby ich przypadkiem nie wybudzić, gdy opuszczaliśmy jaskinię, one wciąż smacznie spały.

Dla mnie był to ostatni obiekt eksploracji tego dnia, reszta wybierała się jeszcze do Studni Wiatrów, ja sobie odpuściłem. Byłem tam już dwukrotnie więc wiedziałem, że jest tam miejsce przez które się nie przecisnę. Podobno tuż za tym zaciskiem jest już luźno i obszernie, niestety z racji gabarytów nie dane mi było się o tym przekonać osobiście. Wchodząc tam pierwszy raz, przeczołgałem się przez wejście i krzyknąłem, że przeszedłem przez pierwszy zacisk, w odpowiedzi usłyszałem, że to wcale nie jest zacisk... Rzeczywiście dalej było tylko gorzej. Może kiedyś uda się poszerzyć ten zacisk tak, żebym go pokonał? Jest tam w końcu już 300 metrów odkrytych korytarzy, sala zwana Mojmirówką i szansa na kolejne odkrycia. Fajnie by było kiedyś obejrzeć to wszystko i pogrzebać za kolejnymi przejściami. Pożegnałem się ze wszystkimi i zawróciłem. Nie było trudno trafić z powrotem na szlak, trasa jaką wyryliśmy bardzo rzucała się w oczy i umożliwiła mi całkiem wygodny powrót. Trochę mi ubranie w trasie zamarzło, ale nie przejmowałem się takimi drobnostkami, trochę bardziej przejąłem się wyglądem aparatu, który niemal w całości zmienił kolor na szlamiasto-brązowy. Na szczęście wystarczyła ledwo godzina w domu, żeby doczyścić go z błota.

















































Komentarze