Nurkowanie u wybrzeży Puli.

Wizyta w Chorwacji nie mogła obyć się bez zejścia pod wodę. Właściwie możliwość zanurkowania w Adriatyku to dla mnie największa atrakcja tego kraju. Może dla tego, że nigdy nie chodziłem po chorwackich górach? Trzeba to będzie koniecznie kiedyś nadrobić. Tym razem się nie udało, w prawdzie rozważaliśmy z Mariuszem wyprawę na najwyższy szczyt Chorwacji czyli Dinarę, ale jakoś czasu na to zabrakło. Tydzień urlopu to nie za wiele.


Na szczęście znalazło się trochę czasu, żeby wejść pod wodę. Kemping w okolicach Puli na którym się zatrzymaliśmy oferował nam nie tylko bary i sklepy, ale również kawałek czystej, kamienistej plaży. "Kamienista" to sprawa raczej w Chorwacji oczywista, natomiast "czysta" okazała się niestety zjawiskiem lokalnie unikatowym. Poza granicami kempingu na wybrzeżach aż roiło się od śmieci. Mam nadzieję, był to raczej wyjątek niż reguła w skali kraju. Pod wodę udało mi się zejść tylko dwa razy, większość czasu trzeba się było zajmować potomkiem, żeby on pod wodę nie zszedł, zwłaszcza w sposób niekontrolowany. Miałem ze sobą oczywiście swoje wysłużone płetwy i maskę z fajką, jedno i drugie pamiętające jeszcze nurkowania na rafie koralowej dawno temu. Chorwacji oczywiście do raf bardzo daleko, ale skłamałbym twierdząc, że jest tam pod wodą nudno. 
Najwięcej pod wodą spotkałem oczywiście jeżowców, w pobliżu kąpielisk siedziały poupychane po skalnych szczelinach, widocznie nie mając ochoty marnować kolców na stopy kąpiących się turystów. Nieco dalej nie miały już takich skrupułów i licznie rozsiadły się po dnie. Prawie wszystkie miały na kolcach jakieś kawałki muszli, chyba taka, lokalna moda. 


Nie zabrakło też blisko spokrewnionych z jeżowcami choć za cholerę do nich niepodobnych strzykw zwanych również ogórkami morskimi. Zdaje się, że w Chorwacji nie są traktowane jako przysmak. W krajach azjatyckich mają pod tym względem znacznie mniej szczęścia. Widziałem trochę ich trucheł na chińskim targu w Bangkoku i przyznam, że nie wyglądały apetycznie. Oczywiście nie powstrzymałoby mnie to przed skosztowaniem gotowego dania, ale jakoś nigdzie nie trafiłem na strzykwy w menu lokalnych restauracji. Było znacznie mniej niż jeżowców ale z racji sporych rozmiarów i czarnej, odcinającej się od podłoża barwy łatwo je było zauważyć. 


Bezkręgowce były reprezentowane również przez krewetki i ukwiały. Te ostatnie nawet licznie, znalazłem nawet pod wodą około metrowej wysokości próg skalny który niemalże w całości był ukwiałami pokryty. Widok zdecydowanie wart uwagi i robiący wrażenie. W innych miejscach spotykałem pojedyncze osobniki, większość z wyciągniętymi w wodzie czułkami, czyli w trakcie polowania. Zawsze byłem ciekaw jak bardzo bolesne są ich parzydełka, ale nie miałem nikogo pod ręką, żeby sprawdził i mi opowiedział. Zdarzały się też osobniki z czułkami schowanymi wewnątrz ciała, spłaszczone przypominały czerwone kwiaty, które jakimś cudem wyrosły bez łodyg wprost na pustej skale.


Sporo było też gąbek, takich żółtych, których ciała składały się z licznych grup wyrostków o cylindrycznym kształcie z otworem wyrzutowym na szczycie. Jak się okazało gąbka (Aplysina aerophoba) żółta jest tutaj prawidłową nazwą gatunkową,  Podobno po wyciągnięciu z wody gąbki te niemal natychmiast czernieją, od tego nawet wywodzi się ich łacińska nazwa, którą da się przetłumaczyć jako "obawiający się powietrza". Mocno mnie to ciekawiło, ale względy etyczne nie pozwoliły mi sprawdzić tego w praktyce.


Jak to pod wodą bywa, zdarzały się też ryby, głownie drobne, w mniej niezbyt obfitej szacie kolorów, choć takie ogniście czerwone też się zdarzały. Szczególnie dobrze wspominam stadko większych ryb (około 30 cm długości), które uparcie krążyły wokół siebie, w bardzo bliskiej odległości. Było ich około dziesięciu sztuk i trzymały się otwartej wody. Wyglądało mi to na tarło, ale nie jestem tego całkowicie pewien. Tak czy inaczej były na tyle zajęte sobą, że niezbyt przejmowały się mną i moim aparatem. 


W rozsianych po dnie głazach często zdarzały się głębokie otwory, w tych otworach czasem chowały się inne ryby. Wszystkie były niewielkie, niektóre z przypinającymi czułki wyrostkami nad oczami, inne dość barwne z grzebieniami na głowach i plamką przypominającą oko w okolicy miejsca na ucho. Jedne i drugie bawiły się ze mną w "a kuku" chowając się i wyglądając na zmianę ze swoich kryjówek. Oczywiście to była zabawa tylko dla mnie, one przecież nie znały moich zamiarów. Starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów i nie płoszyć ich za bardzo, zaowocowało mi to kilkoma całkiem interesującymi fotografiami.


Ostatnią rybą o której chciał bym tu wspomnieć była iglicznia, lub ryba która przypominała ją kształtem. Wydłużone ciało, cienkie ciało, łukowato wgięte ku górze, kilkadziesiąt centymetrów długości i spora niechęć do mojej osoby. Tak dało by się opisać gatunek, który napotkałem. Ryba wolała trzymać się blisko powierzchni przez co była niemalże niewidoczna z perspektywy nurka. Z dziesięć minut usiłowałem zrobić tej rybie jakieś sensowne zdjęcie, ale ona nie wykazywała jakiejkolwiek chęci do współpracy trzymając się ode mnie na odległość uniemożliwiającą wykonanie udanego portretu. Próbowałbym dłużej, ale rybka uznała, że ma dość tego, pozbawionego łusek natręta i znikła gdzieś w oddali. 


Oczywiście to nie były jedyne zwierzęta, które spotkałem pod wodą, ale spotkania z nimi najbardziej utkwiły mi w pamięci. Każde z nich, z osobna zasługiwało na uwagę, a wszystkie razem złożyły się na bardzo przyjemne godziny spędzone pod wodą.








































































Komentarze