Ponad morzem chmur czyli świt na Diablaku.

Ostatnia zimowa wycieczka udowodniła mi, że świt w górach potrafi być niezwykłym zjawiskiem, postanowiłem więc ponownie zarwać pół nocy, by upewnić się, czy nie był to jednostkowy przypadek. Tym razem zachciało mi się powitać słońce z Babiej Góry. Zima wciąż dopisywała więc zapowiadał się na prawdę przyjemny spacerek na mrozie. Skontaktowałem się ze znajomym, bo jednak zimą we dwóch to trochę raźniej i znacznie rozsądniej. Wykazał zainteresowanie więc ustaliliśmy pasujący obydwu stronom termin i poszedłem na strych przygotować graty na wyprawę.

Jak zwykle trzeba było zabrać raki, rękawice, zapasowe czapki, jakieś dodatkowe docieplenie i oczywiście termos z gorącą herbatą. Wszystko spakowałem sobie wieczorem przed wyjazdem, w końcu zamierzałem wstawać w środku nocy, a człowiek bywa o tej porze nieco nieprzytomny i może czegoś zapomnieć. Pobudkę miałem około trzeciej nad ranem, godzinę później odbierałem znajomego, a gdzieś po piątej byliśmy już na Krowiarkach. Tak wczesna pora ma kilka zalet, jedną z nich były wolne miejsca na parkingu, w ogóle o tej porze stało tam ledwo kilka aut pomiędzy zaspami śniegu. Nie było też nikogo, kto zechciałby pobrać od nas opłatę za parking. Przepakowaliśmy się, ścisnąłem w ręku mój kostur wędrowca (złośliwi twierdzą, że bardziej proszalnego dziada, ale nie słucham tych, jawnych oszczerstw i pomówień) i ruszyliśmy w drogę.

Maszerowało nam się dobrze, szlak był widoczny i jako-tako przedeptany. Naszym jedynym zmartwieniem była widoczność. Nie, nie chodzi o to, że szliśmy po ciemku, niepokoiła nas dość gęsta mgła spowijająca zbocza góry. No ale cóż mogliśmy na to poradzić? Skoro zaczęliśmy wędrówkę, to wypadało skończyć ją na szczycie niezależnie od takich drobnostek jak brak możliwości zachwycenia się krajobrazami. 

Sam marsz nie był jakoś wybitnie emocjonujący, ot zimno, ciemno, mgliście i do domu daleko. Przynajmniej mieliśmy całkiem dobre tępo i sprawnie zdobywaliśmy kolejne metry podejścia. Serca mocniej zabiły nam już niemalże pod szczytem, głownie ze zmęczenia, ale też mgła jakby się tam nieco rozrzedzała! Czyżby ze szczytu dało się jednak coś zobaczyć? Może szczęście nam dopisze i zobaczymy ten wschód słońca? Trzeba to było po prostu sprawdzić.

Rzadko takie sytuacje mają miejsce, ale tym razem na prawdę, nasze nadzieje nie okazały się płonne! Tuż przed samym szczytem mgły rozstąpiły się i wyszliśmy na malutką wysepkę skalną otoczoną morzem chmur. Widok był na prawdę powalający, zwłaszcza, że niezbyt wysoko na niebie błyszczał księżyc niemalże w pełni. Obfite światło, które odbijał padało na skłębione chmury tuż pod naszymi stopami i wyrywało ich zarys z mroku. Wyglądało to trochę jak niespokojny ocean obserwowany z bezludnej wyspy. 

Dotarliśmy do końca trasy na dobrą godzinę przed świtem więc miałem sporo czasu, żeby się pozachwycać i przy okazji zrobić kilka(set) zdjęć. Nie było to jakoś wybitnie przyjemne z powodu siarczystego mrozu. Żeby móc wdusić przycisk wyzwalacza w aparacie musiałem ściągać prawą rękawicę i zrobiłem to o kilka razy za dużo. Przemroziłem sobie dzięki temu opuszki dwóch palców. Na szczęście lekko, nie zsiniały, nie zdrewniały, jedynie ścierpły mi opuszki. Trzeba było na nie chuchać i je pocierać dla przywrócenia krążenia. Czucie w nich oczywiście wróciło, na początku były jakby zdrętwiałe, po rozcieraniu niewiele się zmieniło ale już po kilku tygodniach działały prawie normalnie i niemal zapomniałem o sprawie.

Kiedy już wyżyłem się artystycznie, trzeba było znaleźć jakiś sposób na doczekanie do świtu. Rozłożyłem moją, wojskową karimatę (taką cienką, składaną w kostkę, jest lekka i zazwyczaj wędruje ze mną, nawet jeżeli nie planuję gdzieś noclegu), usiedliśmy sobie na niej i zaczęliśmy raczyć się gorącą herbatą z termosów i czekoladą. Tyłek był dobrze izolowany od śniegu, kurtka też spełniała swoje zadanie, marzły mi tylko uda. Przyrzuciłem je jedynym dociepleniem jakie znalazłem w plecaku czyli zapasową arafatką. Co ciekawe, ta cieniutka szmatka mocno mi pomogła. Czekaliśmy niecierpliwie na spektakl światła jaki miał się w krótce tutaj rozpocząć. Chmury kilka razy się podniosły przesłaniając nam rysujące się w oddali Tatry, na szczęście opadły dokładnie wtedy, kiedy powinny. Najpierw niebo rozjaśniło się żółcią, pomarańczą i czerwienią, potem kolory rozlały się szerzej i jeszcze szerzej tworząc wraz z ciemnymi sylwetkami tatrzańskich szczytów i kożuchem chmur widok wprost niesamowity. Gapiłem się jak urzeczony w to, co rozgrywało się przed nami. Z resztą nie tylko ja. Gdy dotarliśmy na szczyt było tam już kilka osób, które dotarły przed nami, stał też jeden namiot, w którym ktoś nocował na górze. Potem ludzi przybywało z każdą chwilą. Gdy zaczęło świtać, było nas tam już kilkadziesiąt osób i wszystkie gapiły się w tą samą stronę z mniej lub bardziej rozdziawionymi gębami. Nie byłem tu żadnym wyjątkiem. Słońce wychyliło się z za horyzontu na lewo od tatrzańskich szczytów, jego światło ślizgało się po powierzchni chmur i lądowało na naszej, skalnej wyspie roziskrzając szadź pod naszymi nogami. Chmury od tej strony Diablaka już nieco się przerzedziły, natomiast od strony zachodu nadal były bardzo gęste. Chwilami nie wiedziałem w którą stronę powinienem patrzeć, bo obydwa widoki, mimo, że różne, były bardzo interesujące.

Gdy już na dobre się rozjaśniło, można było lepiej przyjrzeć się innym, równie niezwykłym co świt, ale znacznie mniejszym widokom, a mianowicie szadzi obrastającej wszystko co tylko wystawało ze śniegu na szczycie. Właściwie to zmarznięty śnieg tez obrastała. Na drągach oznaczających szlak miała kształt kilkunastocentymetrowych piór jasno wskazujących kierunek wiatru, na śniegu wyrastały małe, zmarznięte kalafiorki. Na krzewach rosnących nieco niżej, praktycznie wszystkie gałęzie obrosły nawianym śniegiem, nabierając dzięki temu nieziemskich kształtów. 

Chmury zaczęły się rozwiewać, światło dnia ostatecznie wyparło mroki nocy, a słońca wspinało się coraz wyżej na firmament. Wszystko dawało nam do zrozumienia, że to co chcieliśmy dziś zobaczyć jest już za nami i pora się stąd zrywać. Ruszyliśmy w drogę powrotną tą samą trasą, wprost na przełęcz Krowiarki. 

Muszę przyznać, że widoki, jakie udało nam się tego dnia zaliczyć były jednymi z najlepszych w mojej karierze włóczykija. Liczyłem na coś ciekawego, ale o tak niezwykłym świcie tuż ponad linią chmur nie śmiałem nawet marzyć. Po raz kolejny okazało się, że warto zarwać pół nocy, a potem zmęczyć się na szlaku. Prawdziwa przygoda jest bardzo blisko, ale, żeby ją przeżyć, trzeba najpierw przejść przez próg mieszkania.






































































Komentarze