Owoce Morza Wattowego.

Dawno dawno temu, znaczy tak z 12 lat do tyłu, byłem na festiwalu historycznym w Norddeich. Nadmorskim miasteczku we Fryzjii. Festiwal był mocno taki sobie, ciekawe było natomiast morze do którego mieliśmy ze 200 metrów od naszych namiotów. Otóż, owo morze znikało sobie na pół dnia przy okazji odpływu zostawiając za sobą łachy błota ciągnące się po horyzont. Nieco później dowiedziałem się, że byłem nad Morzem Wattowym, tylko co to właściwie jest za morze i skąd taka nazwa? Otóż jest to to południowy fragment Morza Północnego rozciągający się od wyspy Texel w Holandii do wyspy Fanø w Danii, ma około 450 km długości i 10–30 km szerokości. No, a co to są te Watty? Po ludzku to się chyba nazywa "osuchy", chodzi o płytkie tereny przybrzeżne odsłaniane w czasie odpływów. 



Ot jest sobie morze, potem przychodzi odpływ i morze odchodzi za horyzont. Zamiast niego pojawiają się rozległe połacie błota lub piasku, ale raczej błota zwane właśnie wattami. Jest to teren dość unikatowy i stanowiący bardzo interesujący biotop dający miejsce do życia bardzo wielu stworzeniom morskim, którym nie przeszkadza chowanie się w dnie podczas odpływów. Watty są również domem dla wielu gatunków ptaków wodnych które żywią się tymi stworzeniami, które za wolno się chowają. Unikatowość terenu przyciągnęła również mnie. Miałem akurat dwudniowy przestój w pracy pod Hamburgiem. Coś z tym czasem trzeba było zrobić, a mapa podpowiedziała mi, że nad Morze Wattowe mam stąd całkiem blisko. Po krótkim przestudiowaniu internetowej mapy znalazłem odpowiednią dla mnie lokalizację. W miarę blisko, od Hamburga bo obok miejscowości Cuxhaven. Jest tam kawałek lasu przylegający do wybrzeża, a w tym lesie znajduje się parking na którym można legalnie zostawić auto bez obawy, że jakiś życzliwy germanin zadzwoni po policję, życzliwi germanie lubią tak robić. Pozostało wrzucić do auta trochę jedzenia i ruszyć w drogę. Sprzętu noclegowego wrzucać nie musiałem, bo jest on na stałym wyposażeniu mojego wehikułu. Po mniej więcej półtorej godziny jazdy byłem już na miejscu. Parking był zdecydowanie z serii tych skromnych, mogących pomieścić ledwo kilka aut, oczywiście był całkowicie zajęty, na szczęście jedno z miejsc się szybko zwolniło. Zaparkowałem auto, wrzuciłem na grzbiet plecak, aparat na ramię i już byłem gotów do wycieczki.


Trasa wiodła mnie najpierw przez las w kierunku morza, potem pojawiła się przede mną droga biegnąca równolegle do wybrzeża, tylko oddzielona od niego kilkudziesięcioma metrami pastwiska.
Kolejne dwadzieścia minut szedłem tą drogą szukając jakiegoś dojścia do brzegu, nie bardzo mi to wyszło więc po prostu poszedłem na przełaj przez trawę pomiędzy krowami. W ten sposób dotarłem tam gdzie chciałem. Akurat trwał odpływ, morza na wattach już prawie nie było, ale wciąż było słychać charakterystyczny odgłos ściekającej wody. Przytroczyłem sobie sandały do plecaka i ruszyłem poczłapać po bagienku. Nie było źle, zapadałem się nie głębiej niż za kostkę więc dało się w miarę sprawnie spacerować. W marszu towarzyszyła mi cała plejada stworzonek grzebiących się teraz w mule tak jak ja. Były jakieś maleńkie skorupiaki z wydłużonymi przednimi kończynami i to występujące dość obficie. Bardzo ciekawie wyglądały pełzając po mule, ale jeszcze ciekawiej wyglądały inne stwory. Długie na kilka lub kilkanaście cm pomarańczowo-różowe wieloszczety, które wpełzały ze swoich norek i wiły się w kałużach. Pierwszy raz miałem okazję widzieć je na własne oczy. 


Wyżej wzmiankowane robale to prawdopodobnie piaskówki (Arenicola marina). Poza nimi były też maleńkie kraby pustelniki, chitony i oczywiście małże. Jedyną rybą jaką udało mi się złapać była flądra, dorodna sztuka długości mniej więcej jednego centymetra, szybko wróciła do swojego naturalnego środowiska w stanie całkowicie nienaruszonym. 
Włóczęga po wattach skłoniła mnie oczywiście to poszukania jakiejś przekąski. Syfony małży wystające z mułu w słonych kałużach przekonały mnie, że warto by tam zapolować. Skoczyłem do auta po saperkę, a następnie przy jej pomocy ruszyłem do akcji. Udało mi się dorwać kilka małży z gatunku małgiew piaskołaz (Mya arenaria), dość interesującego stworzenia, który wyginęło w Europie gdzieś w okolicach Plejstocenu, a potem powróciło w XVI lub XVII wieku przywleczone przez marynarzy z Ameryki Północnej. Cholery siedzą dość głęboko w mule, ale mimo tego udało mi się kilka dopaść. Niestety młodych i niezbyt dorodnych. Poza nimi znalazłem jeszcze kilka ostryg, te akurat były całkiem spore. Z ostrygami nie trzeba się było bardzo gimnastykować, po prostu wystawiały paszcze z mułu i trzeba je było po prostu z niego wyciągnąć. Ostrygi oczywiście nie wzięły swojej nazwy znikąd. Pociąłem sobie na nich kciuk i obydwie stopy, na szczęście płytko, ale jednak dokuczliwie. Nie zbierałem tych małży zbyt wiele, interesowała mnie raczej degustacja niż masowa anihilacja.


Było już dobrze po południu, kiedy wróciłem pod auto, teraz trzeba się było zatroszczyć o nocleg. Przespacerowałem się trochę po okolicznym lesie i wybrałem całkiem dogodne miejsce, na tyle blisko parkingu, że byłem w stanie dostrzec stamtąd auto, a na tyle daleko, że mnie z parkingu nie było widać wcale. Rozpiąłem sobie płachtę biwakową, a pod nią hamak z moskitierą i otulem. Jestem na tyle leniwy, że nie rozkładam swojego zestawu noclegowego na części składowe. Wszystko razem jest zwijane i rozwijane w razie potrzeby, nie dość, że zajmuje w ten sposób mniej miejsca to jeszcze rozkłada się wprost błyskawicznie. po przygotowaniu noclegu zabrałem się za przygotowywanie zdobycznej kolacji. Małże już przedtem nieco opłukałem w morzu, teraz ponowiłem tę czynność jeszcze raz tym razem już całkiem czystą wodą. Ustawiłem sobie stabilnie kartusz gazu z zamontowanym palnikiem, zalałem menażkę czystą, słodką wodą i wstawiłem na ogień. Stabilne ustawienie palnika było dość ważne z racji ściółki, jakoś nie miałem ochoty podpalić lasu i siebie przy okazji, gdyby mi się przypadkiem przewrócił. Całość osłoniłem jeszcze od strony parkingu karimatą. Tak na wszelki wypadek, żeby płomień gazu mojej lokalizacji nie zdradził, przy okazji to rozwiązanie świetnie się sprawdza jako osłona przeciwwiatrowa. 


Pierwsze na spotkanie ze stwórcą wyruszyły małgwie. Wylądowały we wrzątku i zażywały gorącej kąpieli nie dłużej niż minutę. Muszę przyznać, że były całkiem niezłe, choć zdecydowanie za małe i za mało. Następnym razem chyba jednak wykopie ich trochę więcej. Z ostrygami było dużo lepiej. Trafiły mi się całkiem spore sztuki, na tyle spore, że musiałem je wrzucać do gara pojedynczo. Ich też nie gotowałem nazbyt długo, może dwie minutki na sztukę. Wyszły świetnie. Niestety mocno trzeszczały mi w zębach, przez piasek który miały w muszlach. Nie potrzebowały natomiast żadnej soli. Morska woda, którą zamknęły ze sobą w skorupkach i w której się ugotowały posoliła je nawet odrobinę za mocno. Trzeba im przyznać, że zacięte z nich bestie bo nawet po ugotowaniu żywcem nie chciały się otworzyć. Musiałem posiłkować się nożem, żeby dostać się do kolacji. Jakoś nigdy dotąd nie miałem okazji jeść ostryg, zamawiane w nadmorskich restauracjach wydawały mi się karmą dla burżujów do których nie należałem choćby z racji dostępnych środków finansowych. Nadrobiłem te braki kulinarne właśnie tutaj w bardzo przyjemny sposób. Kolacja z własnoręcznie zdobytych owoców morza spożyta w hamaku to coś zdecydowanie ciekawszego niż nudna restauracja. Choć w restauracjach prawdopodobnie nie porysowałbym sobie szkliwa na zębach piaskiem w żarciu.
Resztę wieczoru spędziłem w z książką w hamaku, przysłuchując się przy okazji odgłosom nocy. Czysty relaks.


Następnego dnia z rana ponownie wybrałem się na morze, żeby tym razem popatrzyć sobie jak wygląda tutaj przypływ. Wiele się nie zmieniło, tylko zamiast błota po horyzont była woda po horyzont. Taka na 10 cm głęboka, na nurkowanie nie było się co nastawiać. Pospacerowałem sobie znowu trochę, popatrzyłem na morskie ptaki, których trochę tu przybyło wraz z przypływem i poczłapałem z powrotem do auta. Pora się było zbierać, jutro czekał mnie kolejny, pracujący dzień. 
Zaliczyłem krótki, ale bardzo sympatyczny wypad w plener. Morze Wattowe nie oferuje raczej zdumiewających widoków, ale kolacja z owoców morza zdecydowanie mi te niedobory wynagrodziła. Wystarczyło trochę się rozejrzeć i spojrzeć pod nogi, żeby znaleźć sobie ciekawe zajęcie i przy okazji skosztować czegoś nowego.















































Komentarze