Rugia - wyspa słowiańskich piratów, wyspa ostatnich pogan słowiańszczyzny, wyspa kredowych klifów i tragicznej historii bitnych Ranów. Wyspa, którą chciałem od dawna odwiedzić. Jako nastolatek czytałem sporo o Słowianach z Połabia, ich wojowniczości i kłótliwości oraz zaciętych bojach przeciw Niemcom lub ramię w ramię z nimi przeciw sąsiadom z innego plemienia lub Polakom. Czytałem tez sporo o ich wierzeniach i beznadziejnej walce w obronie swoich praw i zwyczajów. Chyba więc nie dziwi nikogo, że mnie na ten konkretny kawałek lądu od wielu już lat ciągnęło. Na Połabiu zdarzyło mi się bywać, ale na Rugię nie dotarłem, aż do teraz.
Zawód który wykonuję nie daje mi wielkich szans na stałe i spokojne zatrudnienie lub jakąkolwiek pewność jutra. Daje mi natomiast możliwość zarobkowania w przeróżnych, czasem nawet interesujących miejscach. Fabryka pod Berlinem do takich absolutnie nie należała, natomiast dwa dni wolnego, które mi się podczas pracy przydarzyły otwarły przede mną furtkę do wyprawy w ciekawsze rejony Niemiec. Padło właśnie na wyspę Rugia, przez prawowitych mieszkańców zwaną Raną. Jest to największa wyspa znajdująca się pod okupacją Niemców na Bałtyku, jej powierzchnia wynosi 926 km kwadratowych i zamieszkuje ją 77 tysięcy osób. Niestety nie udało mi się znaleźć informacji ilu z nich to potomkowie Ranów.
Z pod Berlina miałem tam trochę ponad 300 km. Wcale nie tak dużo, ledwo trzy godziny jazdy. W pracy dość przypadkowo zgadałem się z facetem, który tak jak ja lubi podróże i ma ich za sobą całkiem sporo. Rzuciłem mu tylko pomysł, że chcę się wybrać na Rugię. Spotkało się to z natychmiastową aprobatą, dopiero potem padło pytanie, co tam konkretnie chcę zobaczyć. Ustaliliśmy sobie z grubsza plan wyprawy, ustaliliśmy, że nocujemy gdzieś na wyspie i w sobotę rano ruszyliśmy w trasę. Już dawno nie cieszyłem się tak bardzo, że gdzieś jadę. Z racji rozmiarów wyspy zdecydowaliśmy się jedynie na odwiedzenie północnej części wyspy.
Pierwszym celem naszej podróży był oczywiście gród Arkona, a właściwie to co z niego zostało. Miejsce na którym jeszcze 800 lat temu stała świątynia Świętowita już dawno runęło w otchłań morza wraz z fragmentem klifu na którym ją usytuowano. Zostały tylko pozostałości wałów i kawałek terenu za nimi. Autem dotarliśmy do płatnego parkingu (Parkplatz Kap Arkona) oddalonego o nieco ponad kilometr od grodziszcza, przerzuciliśmy wodę do plecaków i ruszyliśmy w drogę. Żeby urozmaicić sobie wycieczkę skierowaliśmy się na wioskę Vitt, żeby stamtąd dotrzeć do Arkony idąc wzdłuż morza. Vitt jest starym, słowiańskim portem rybackim wzmiankowanym jeszcze przez Saxo Gramatyka, obecnie jest to niewielka, ale miła dla oka wioska pełna schludnych domków krytych strzechą. Krótko się po niej rozejrzeliśmy i skręciliśmy na zachód by jak najszybciej dotrzeć do punktu docelowego, przynajmniej mi tym jakoś tak zależało. Pogodę mieliśmy my ładną, lekko wietrzną i słoneczną. Szliśmy sobie drogą wiodącą przez pola i krzaki, czasem mijając niewielkie, często kryte strzechą domki, a humory dopisywały nam jak pogoda. Czasem mijaliśmy kilkuosobowe grupki Niemców, ale było raczej pusto i spokojnie.
Do Wałów Arkony udało dotrzeć się nam bez najmniejszych przeszkód, niestety na wały już nie wszedłem. Obecni właściciele wyspy prowadzili jakieś praca na terenie grodu i wszędzie wisiały nieodmiennie charakterystyczne dla Niemców tabliczki z napisem "Verboten". Nie przywykłem do przejmowania się zakazami okupanta, jednak w pobliżu grodu kręciło się trochę osób, a nie chciałem ryzykować kontaktu z lokalnymi władzami. Szkoda, ale zamierzam tu jeszcze kiedyś wrócić i wtedy już na pewno nadrobię.
Trzeba przyznać, że wały jeszcze teraz po setkach lat robią spore wrażenie, Ranowie włożyli niesamowity ogrom pracy w zabezpieczenie swojego grodu i świątyni przed najazdami sypiąc potężne umocnienia. Patrząc na nie przestałem się dziwić, czemu tak wiele najazdów rozbiło się o wały Arkony. Gród upadł dopiero 12 czerwca 1268 roku, a Duńczykom wspieranym przez Pomorców i Połabian udało się go zdobyć tylko dzięki ogniowi, który strawił bramę z basztą i część palisady. W tym smutnym dniu, padła ostatnia świątynia pogańskich Słowian, bardzo smutna data.
Przed wałami stoi latarnia morska zamieniona na sklep z pamiątkami. W swej naiwności pomyślałem, że może znajdę tam jakieś upominki nawiązujące do heroicznej historii grodu i jego mieszkańców? Oczywiście, że nie. W wierzy jakaś pani wyglądająca na metyske oczywiście sprzedawała pamiątki, tyle, że peruwiańskie. No dobra, średnio się znam na kulturach prekolumbijskich i dzisiejszej Ameryce Południowej, więc pamiątki mogły być równie dobrze z Chile, ale na pewno nie miały nic wspólnego ze słowiańszczyzną w ogóle, a słowiańszczyzną zachodnią w szczególności.
W ogóle jakoś nie zauważyłem, żeby Niemcy szczególnie interesowali się tutaj kulturą ludzi, których ziemie przejęli w typowy dla siebie czyli krwawy sposób. Takie oto myśli przepływały mi przez głowę gdy stąpałem po tym, ostatnim bastionie pogańskiej słowiańszczyzny obecnie z kultury Słowian niemal zupełnie wypłukanym.
Napatrzyłem się już na wały, teraz przyszła kolej, żeby dokładniej obejrzeć klif na którym stała Arkona. Sięgająca około 40 metrów wysokości, kredowa ściana, poprzecinana wąskimi warstwami krzemienia budziła moją ciekawość i rządzę zdobycia jakichś skamieniałości. Żeby zejść do morza musieliśmy cofnąć się około 200 metrów w stronę Vittow, i skorzystać ze schodków prowadzących na kamienistą plażę. Sporo z tych kamieni to były mniejsze lub większe konkrecje krzemienne w różnych, czasem dość fantazyjnych kształtach, które zostały wypłukane z kredowego klifu. Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić spaceru dookoła cypla Arkony. Praktycznie przez całą trasę nie byliśmy zmuszeni do zmoczenia stóp, co w sumie mnie nawet cieszyło z racji obfitości glonów. Wpakowałem się natomiast czarnym butem w kredowe błoto, glony byłyby chyba jednak lepsze. Po drodze uważnie rozglądałem się za skamieniałościami lub jakimś krzemieniem, przechodziłem w końcu pod klifem Arkony i zależało mi, żeby zabrać sobie stąd jakąś, szczególną pamiątkę. Trwało to dość długo, ale w końcu trafiła mi się dość duża konkrecja krzemienna (mniej więcej 25 na 15 cm) z trzema otworami łączącymi się w dość przestronną komorę z tkwiącym w niej kawałkiem wapienia i zatopionej w nim skamieniałej muszli. Powiedzmy, że właśnie tego szukałem. ;)
Kiedy udało nam się dotrzeć do kolejnych schodków, którymi da się opuścić klify, odkryliśmy tablicę informacyjną. Ostrzegała nas, że przejście trasy, którą przeszliśmy jest niemożliwe, zabronione i niebezpieczne. Coś w tym nawet jest, bo skały kredowe są dość niestabilne i łatwo się obsuwają, więc ryzyko oczywiście istnieje. Szkoda tylko, że nikt się nie pofatygował z ustawieniem takiej tablicy od strony, z której zaczynaliśmy. Chociaż z drugiej strony, gdyby tam taka tablica stała to i tak byśmy ją zignorowali.
Mój towarzysz podróży okazał się bardzo dobrym i cierpliwym kompanem, w dodatku tak jak ja, bardzo lubiącym fotografować. Dzięki czemu nie patrzył się na mnie dziwnie, kiedy znowu pochylałem się z aparatem nad kolejnym kwiatkiem czy kamyczkiem. Szczerze powiedziawszy to on robił to samo, więc stworzyliśmy dość zgrany zespół. Trochę sobie pogadaliśmy o podróżach, okazało się, że zwiedził spory kawał świata i też prowadzi bloga, Instagram i profil na fb na które serdecznie zapraszam. Włóczył się gdzieś po Kirgistanie, Maroko i kilku innych krajach do których mi się nigdy nie udało dotrzeć. Może kiedyś nadrobię, choć wydaje mi się to mało prawdopodobne.
Arkona była oczywiście najważniejszym punktem programu, ale nie jedynym, kolejnym było miasteczko Altenkirchen, znajdujące się ledwo kilkanaście minut drogi autem od poprzedniej lokalizacji. W zasadzie miasteczko mnie nie interesowało, interesował mnie kościół, który się w nim znajduje. No dobra, kościół to też tylko opakowanie na prawdziwy skarb tej miejscowości, a mianowicie kamień z Altenkirchen czyli płaskorzeźbę wmurowaną w mury świątyni. Przedstawia ona wąsatego mężczyznę w długiej szacie trzymającego w dłoniach potężny róg. Kim właściwie jest ta postać? Interpretacji jest wiele, jedno twierdzą, że to sam Świętowita, któremu była poświęcona pobliska świątynia w Arkonie, inni uważają, że to jego kapłan, istnieje tez teoria, że jest to kamień nagrobny księcia Ranów Tesława. Dzisiaj już się nie dowiemy, ważne, że jest to kolejny, skromny ślad słowiańskiej kultury na tej wyspie. Zauważyłem przy okazji, że znajduje się tam również kilka, dość ciekawych choć niezbyt wyszukanych malowideł naściennych. Jeśli ktoś się tam wybiera to proponuję się porozglądać po suficie.
Kolejny w planach miał być park narodowy na półwyspie Jasmąt (Niemcy używają sprymityzowanej nazwy Asmund), było jednak już trochę późno więc postanowiliśmy po prostu przedostać się gdzieś w jego pobliże. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze kilkukrotnie, żeby podziwiać wyspę. Widzieliśmy olbrzymie pola kwitnącego rzepaku, stary murowany kościół, zwiedziliśmy kompletnym przypadkiem opuszczony ośrodek letniskowy z czasów NRD i po tych wszystkich przystankach dotarliśmy w końcu do Sośnicy (Sassnitz). Było już grubo po południu więc zdecydowaliśmy, że pora rozejrzeć się za jakimś noclegiem. W pobliżu parku narodowego mogło by być ryzykownie kimać na dziko więc rozejrzeliśmy się za inną lokalizacją. Na wschód od Sośnicy znaleźliśmy niewielki parking w lesie, tuż przy morzu, konkretnie Parkplatz Muran M29. Dokładnie takiego, odludnego miejsca szukaliśmy, stało tam tylko jedno auto gdy dojechaliśmy, które w dodatku szybko znikneło.
Mieliśmy więc pełna swobodę ruchu. Zebraliśmy graty i ruszyliśmy nad morze, przy okazji rozglądając się za jakimś, dogodnym miejscem na rozpięcie hamaków. W końcu uznaliśmy, że nie ma się co rozdrabniać i rozwiesiliśmy je tuż na skraju lasu. Od morza dzieliło nas tylko kilkadziesiąt metrów łąki i odrobina plaży. W mojej klasyfikacji miejsce noclegowe dostało pięć gwiazdek na pięć możliwych. Ja byłem dobrze przygotowany do nocowania w plenerze, hamak z otulem i śpiwór zawsze mam w aucie, Marcin nie spodziewał się takich atrakcji więc musiał nieco improwizować. Pożyczyłem mu zapasowy hamak i koc na podpinkę, a w ramach śpiwora użył kołdry pożyczonej z hotelu. Może i nie wyglądało to za profesjonalnie ale działało, a to najważniejsze. Z tarpa zrezygnowaliśmy, niebo było czyste i nie zapowiadało się na żadne opady. Resztę wieczoru spędziliśmy gapiąc się na morze, popijając bezprocentowe radlery (znaczy moje były 0%), nadrabiając zaległości żywieniowe i gadając o podróżach. Fajnie, że i ja miałem cos tam do opowiedzenia.
Komentarze
Prześlij komentarz