Irlandzkie wzgórza i celtyckie grobowce czyli Fairy Castle.

Nastała niedziela dnia 7 stycznia roku 2018, dzień ustawowo wolny i aż proszący się o zbożne go wykorzystanie. Wrzuciłem więc do plecaka wodę, jakąś czekoladę i wybrałem się na wycieczkę, dla odmiany nie poszedłem sam. Zabrało się ze mną dwóch młodych chłopaków, rzecz do której raczej nie jestem przyzwyczajony, zazwyczaj tylko mi się chciało gdzieś ruszyć zadek. Za cel wyprawy obraliśmy sobie wzgórza za naszą kwaterą. Dobrze widoczne, porośnięte połoniną i owcami, aż się prosiły o odwiedziny, a ja nie chciałem im tej przyjemności odmawiać.



Niestety nie miałem pojęcia jak tam dotrzeć, wybrałem więc opcję jedynie słuszną w takiej sytuacji i ruszyłem na rympał przez krzaki. Najpierw trzeba było przeskoczyć przez drut kolczasty robiący za ogrodzenie posesji, a potem przedrzeć się przez kolczaste krzaki, takie z żółtymi, drobnymi kwiatkami i długimi, cienkimi kolcami. Kwiatków o tej porze roku jakoś nie było, reszty aż w nadmiarze. Tak ogólnie to w Irlandii łatwo o kolce, aż się dziwię, że owce ich nie mają. Same krzaki to nie była jedyna atrakcja, kolejną był podmokły teren na którym rosły. Woda to kolejna atrakcja turystyczna tej wyspy na niedobór której ciężko narzekać. Na obydwie ewentualności byłem dobrze przygotowany, spodnie z holenderskiego demobilu całkiem dzielnie zniosły krzaki, a buty z membraną fajnie sobie poradziły z wodą. Jakoś tak wyszło, że tylko ja byłem odpowiednio przygotowany, adidaski i dresy moich znajomych sprawdziły się nieco słabiej, że tak eufemistycznie się wyrażę. Krzaki się w końcu skończyły, w zamian pojawił się rów z młodnikiem po drugiej stronie. Nie, to wcale nie był ten prostszy etap, las był iglasty i nigdy nie czyszczony (znaczy się drobne gałęzie w pobliżu ziemi, które w Polsce są traktowane jako zagrożenie pożarowe i obłamywane/obcinane tam sterczały sobie w najlepsze tworząc ciemne, niskie tunele przez które trzeba się było przeciskać na czworaka uważając, żeby nie zostawić gdzieś po drodze oka. Ta atrakcja skończyła się na rowie po dnie którego płynął mały strumyk.


Strumyki mają to do siebie, że zazwyczaj płynął z góry na dół, wystarczyło więc poruszać się jego korytem w kierunku przeciwnym niż woda, żeby przybliżać się do zamierzonego celu. Tu szło się już sprawniej skacząc z kamyka na kamyk lub kępkę trawy, niektórym zdarzyło się nie trafić tam gdzie trzeba i umoczyć adidasa. W końcu dotarliśmy do lasu, który sam w sobie mógłby się okazać celem wędrówki. Zielony, omszały, ze sporą ilością wykrotów sprawiał bardzo przyjemne dla oka wrażenie. No ale szliśmy dzisiaj na wzgórza, żeby zobaczyć wzgórza, las został potraktowany jedynie jako krótki przystanek. Okazało się, że nie jest to nazbyt wielki kompleks drzew, dość szybko wydostaliśmy się po jego drugiej stronie. Tam już zaczynała się połonina z ograniczoną ilością kujących krzaków. Z braku innego pomysłu skierowaliśmy się na wprost przed siebie, po kilku minutach przedzierania się przez podmokłe trawy zauważyłem sylwetki ludzi w oddali. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z miejscowych wpadł na równie genialny pomysł co mój i postanowił spędzić dzień na brodzeniu po błocie, ergo gdzieś tam powinna być ścieżka. Skoro tak, to trzeba było do niej dotrzeć. Jedyną przeszkodą jaka nam stanęła jeszcze na drodze okazał się drut kolczasty. Ktoś go tu rozciągnął pewnie, żeby mu owce nie wiały z pastwiska, na szczęście udało się nam go pokonać bez większego uszczerbku na zdrowiu i mieniu. Wylądowaliśmy na dość szerokim, wygodnym i zdecydowanie często uczęszczanym szlaku z żółtymi oznaczeniami (nieco później się dowiedziałem, że znaleźliśmy szlak Wicklow Way). Bez mapy i jakiegokolwiek pojęcia o lokalnej topografii nie wiedziałem skąd i dokąd ten szlak biegnie, no ale po mojej prawicy szlak schodził w dół ku lasom, lewica zaś wskazywała kierunek w którym piął się lekko ku szczytom wzgórz. Nieco w brew poglądom, skręciłem w lewo. Od tego momentu nasza wycieczka straciła na atrakcyjności, ale zdecydowanie zyskała na wygodzie. Szliśmy sobie po mniejszych i większych pagórkach pokrytych połoniną. Dookoła nas rosły wrzosy, trawy mchy torfowe i inne niewielkie chwasty, ale żaden nie sięgał wyżej kolan.


Maszerując spoglądaliśmy na majaczące w oddali (takiej nie za dużej) szczyty gór Wicklow i rozkoszowaliśmy się piękną pogodą, znaczy piękną jak na Irlandię. Świeciło nam słońce! Coś takiego nie jest w tych stronach normą. To, że przy okazji niemiłosiernie wiało, a większość kałuż skuwała cienka warstewka lodu nie miało już większego znaczenia. Rychło pojawił się nam przed oczyma cel dzisiejszej wędrówki czyli Fairy Castle. Kiepsko mówię w języku Szekspira i Ahmeda, więc wydawało mi się, że "Castle" to mniej więcej lub chociaż w bardzo odległym skojarzeniu zamek. Jednak nie... Widzieliśmy jedynie kupkę kamieni usypanych na szczycie wzgórza otoczoną okrągłym wałem. Zamkiem to raczej nie było, monumentalne też nie za bardzo, ale i tak wydawało się całkiem interesujące. Wyglądało mi na kurhan i jak się później okazało nie pomyliłem się za bardzo. Kopiec rzeczywiście jest grobowcem z epoki brązu, nigdy nie został przebadany przez archeologów, ale podejrzewa się, że w jego wnętrzu znajduje się mała komora grobowa, dawniej istniało również wejście, nazywane przez miejscowych jaskinią, niestety uległo zawaleniu.
Z racji podmokłości terenu (całe te pagóry przypominają bagno) otoczony został drewnianą kładką. Potrzebowaliśmy około pół godziny, żeby stanąć u stóp kopca. Docierając tutaj zdobyliśmy 382-gą pod względem wysokości górę w Irlandii wznoszącą się na dumne 536 metrów ponad poziom morza. Może i nie był to sukces wart odnotowania w annałach polskiej himalaistyki, ale przynajmniej widoczki mieliśmy ładne. Widać stąd było cały Dublin i kawałek okolicznych wybrzeży. Świetnie też rysowała się na horyzoncie elektrownia, którą przyjechaliśmy tu remontować, akurat jej za wiele uwagi nie poświęciłem. Porozkoszowaliśmy się widokami, a potem sprawdziliśmy szlaki wychodzące od grobowca, pierwszy dość szybko zaczął schodzić w dół, w kierunku Dublina więc go sobie szybko odpuściliśmy, drugi doprowadził nas do całkiem malowniczych, uformowanych przez wichry i wodę skał, które w swojej uprzejmości osłoniły nas przed wiatrem i dały odrobinę schronienia. To było idealne miejsce na wzmocnienie się odrobiną czekolady i krótki odpoczynek. Właściwie plan na dzisiaj mieliśmy już zrealizowany i można było wracać.


Udało się nam przy tym spotkać jeszcze jednego alpinistę z naszej firmy. Okazało się, że znalazł wejście na szlak gdzieś w pobliżu naszej kwatery, w dodatku dotarł do niego leśno-polnymi dróżkami, a nie przez krzaki. Postanowiliśmy razem wracać, żeby poznać tę trasę. Po drodze zgubiłem jeszcze baterię do aparatu, którą mi potem przyniósł jakiś Irlandczyk. Szedł za nami i zauważył, że czegoś szukałem w trawie, przypadkiem to znalazł i pofatygował się, żeby mi to oddać, bardzo miło z jego strony. 
Wracając znaleźliśmy też kolejny, celtycki  zabytek. Tym razem coś w rodzaju obmurowanego, może nieco ponad metrowego zagłębienia w ziemi z wąskim otworem z boku. Wyglądało jak szersza studnia z odpływem, no ale kto by potrzebował takiej studni i jeszcze rył spirale na zalegających dno kamieniach? Że mamy do czynienia z zabytkiem upewniła mnie jeszcze dwujęzyczna tablica na kamieniu tuż obok. Szkoda tylko, że nikt nie napisał tam ani nazwy, ani zastosowania budowli, datowanie też jakoś wszystkim umknęło. Dowiedziałem się z niej tylko, że Irlandczycy mieli kiedyś swój język, którego dzisiaj już nie rozumieją. No trudno.
Cywilizowana ścieżka okazała się nieco dłuższa niż moja na przełaj, ale w zamian nie musiałem zostawiać strzępków ubrań na mijanych krzakach. Dobrze sobie zapamiętałem jak na szlak wrócić, bo już planowałem, kolejny wypad w te okolice, ale dla odmiany bez towarzystwa. Swoje plany oczywiście zrealizowałem, ale o tym będzie w kolejnych odcinkach pamiętniczka.



































Komentarze