Ucieszeni i mniej więcej spełnieni po spotkaniu z waranami zamieszkującymi wyspę Komodo, wyruszyliśmy statkiem na inną, nieco mniej znaną, a również interesującą część wyspy czyli na Różową Plażę. Niby dziwna i nie kojarząca się najlepiej nazwa, ale trafna. Piasek na tej plaży rzeczywiście ma różowy odcień, a to za sprawą zmielonych na piasek drobinek czerwonych szkieletów koralowców, które występują dość obficie w okolicznych wodach. No ale nie płynęliśmy tam, żeby się na piach gapić. (Ja się gapiłam, bo śliczny był - Żywia)
Podobno rafy koralowe przy tej plaży są najlepszym miejscem do nurkowania w całej Indonezji, a to za sprawą naturalnych, nie zniszczonych jakimś cudem przez człowieka kolonii koralowców. Możliwe, że rafy mają się tam dobrze, bo na Komodo praktycznie brak ludzi, na całej wyspie jest tylko jedna, zapełniona hominidami wioska. Tak czy inaczej, podobno warto tam zejść pod wodę. Z powinności reporterskiej postanowiłem te opinie zweryfikować, Jeszcze na statku przygotowałem sobie aparat do nurkowania ze świeżą w 100% naładowaną baterią (tym razem nie miałem ochoty biec na brzeg i z powrotem, żeby wymienić akumulatorek), aby móc uwiecznić to co pod wodą zobaczę. Mniejszą łodzią zostaliśmy dostarczeni na brzeg i zachęceni do nurkowania, większość z ludzi ochoczo z tej zachęty skorzystała i wytrzymała z dziesięć minut. Woda była dość zimna (jak na Indonezję oczywiście), ale nie to było największym problemem, unosiło się w niej sporo planktonu przez co była dość mętna i dawała nie najlepszą widoczność. Poza tym w planktonie musiało być sporo zwierzątek zaopatrzonych w parzydełka, bo prawie wszyscy zwiali przez drobne poparzenia. Co ciekawe, ja nic takiego nie czułem, chyba faktycznie jestem gruboskórny. No, ale dzięki temu mogłem sobie dłużej ponurkować, rafa rzeczywiście była warta uwagi, ryb było sporo i zdaje mi się, że trochę większych niż gdzie indziej, koralowce mocno urozmaicone, często bezszkieletowe, ale jakoś mi się wydawało, że określenie "najlepsze miejsce do nurkowania w Indonezji" ukuto nieco na wyrost. Właściwie czy to ważne? Ważne, że nurkowałem w kolejnym, fascynującym miejscu mając przed sobą niesamowicie zróżnicowany świat wodnych ogrodów koralowych. Rafy jakoś nie umiały mi się znudzić i za każdym razem miałem niesamowitą frajdę mogąc je podziwiać, wiec i tym razem pełen szczęścia i dwutlenku węgla w płucach syciłem oczy niesamowitą feerią barw i kształtów podwodnego świata tropików.
Zainteresowany pewną grupką koralowców podpłynąłem bliżej, z daleka wydawało mi się, że coś tam dostrzegam, więc koniecznie musiałem to sprawdzić. Rzeczywiście dostrzegłem z większej odległości znany mi już kształt wężowatej ryby, którą spotkałem nurkując na Lovinie (o tutaj można, a nawet trzeba o tym przeczytać). Ucieszyłem się, że znowu mam przyjemność zaobserwować ten gatunek i podpłynąłem, żeby zrobić jakieś dobre zdjęcia. Gdy byłem już dość blisko zacząłem dostrzegać detale... Moja rybka nie miała płetwy grzbietowej, zamiast niej miała łuski!
- O kurczak...
Jakieś 3 - 4 metry ode mnie leżał sobie na koralowcach bliżej niesprecyzowany wiosłogon, prawdopodobnie żmijowaty lub zwyczajny. Długość ciała gada przekraczająca swobodnie metr wskazywałaby raczej na żmijowatego (Laticauda colubrina), ale nie dam sobie żadnej części ciała za dokładną klasyfikację uciąć. Jak by ktoś nie wiedział to wyjaśnię, że to taki bardzo sympatyczny i niesamowicie jadowity wąż morski charakteryzujący się naprzemiennie ułożonymi pasami pionowych, czarnych i siwo-niebieskich łusek na ciele, bocznie spłaszczonym ogonem i umiejętnością zabicia człowieka jednym ukąszeniem. No trochę dramatyzuję z tymi ukąszeniami, wiosłogony są bardzo spokojnymi gadami unikającymi marnowania jadu na stworzenia, których nie są w stanie potem skonsumować, poza tym mają stosunkowo niewielkie pyski przez co skuteczne zaaplikowanie toksyny człowiekowi stanowi dla nich spore wyzwanie. Nie oznacza to oczywiście, że nie jest możliwe jeśli się taki wąż rzeczywiście wnerwi. Jadu używają przede wszystkim do polowania na małe rybki, którymi się żywią. Ze względu na specyfikę polowania pod wodą, jad musi z natury rzeczy być bardzo silny, aby ofiara po ukąszeniu natychmiast zeszła czy raczej spłynęła z tego świata, w innym wypadku oddali się kilka metrów, a potem opadnie na dno gdzieś poza zasięgiem węża i pupa z łowów. Ciężko ustalić, który wąż na świecie jest najbardziej jadowity, jednak z pewnością mogę napisać, że wiosłogony żmijowate plasują się w ścisłej czołówce przeróżnych rankingów, a ich jad działa dwa razy silniej niż analogiczna wydzielina u kobry indyjskiej.
Skoro jesteśmy już przy tak radosnym temacie jak morskie gady i ich buziaczki to jeszcze wspomnę, że zdarzają się sytuacje, w których osoba ukąszona przez ten czy inny gatunek węża morskiego (niekoniecznie wiosłogona) nie zdaje sobie nawet sprawy co ją spotkało (na przykład mętna woda albo łapa włożona gdzieś między koralowce mogą sprawić taką niespodziankę). Ukąszenie niektórych gadów czasem nie daje natychmiastowych efektów u tak dużego organizmu jakim jest człowiek, zabawnie robi się dopiero potem (tak mniej więcej 30 do 90 minut). Neurotoksyny zawarte w jadzie węży morskich porażają centralny układ nerwowy, obserwuje się wtedy kłopoty z poruszaniem kończynami, zaburzenia ruchu, kłopoty z unoszeniem klatki piersiowej czy z panowaniem nad powiekami. Dochodzi do tego jeszcze rozpad czerwonych krwinek zwany mądrze hemolizą. Jady niektórych gatunków dewastują również nerki i wątrobę. Zwykle w ciągu kilku, zazwyczaj niezbyt przyjemnych dla pacjenta godzin dochodzi do zgonu, najczęściej z powodu uduszenia, gdyż klatka piersiowa nie jest w stanie pompować powietrza do płuc, a jeśli się taki nie udusi to go hemoliza wykończy.
Nie spodziewałem się, że uda mi się zaobserwować w końcu tak fascynującego stwora, a tu proszę. Leży sobie gadzina z głową między koralowcami, pewnie polując na ryby i mnie prowokuje do wykonania fotografii. Ja natomiast z wyżej wymienionych względów postanowiłem węża nie prowokować. Dla tego też wyhamowałem i więcej się nie zbliżałem usiłując z dość sporej jak na mój aparat i przejrzystość wody odległości wykonać jakieś udane zdjęcie (efekty moich wysiłków są do wglądu poniżej). Nie wiem czy wąż mnie w końcu zauważył, czy po prostu zebrała mu się ochota na zaczerpniecie tlenu, ale oderwał się od koralowca i zaczął płynąc ku górze, widok był przepiękny, ale i mi się już powietrze w płucach kończyło więc zamiast podziwiać do końca wynurzanie, musiałem pójść w jego ślady. Skończyło się na tym, że obydwaj wynurzyliśmy niemal jednocześnie głowy ponad wodę. Łeb węża wystawał przynajmniej dziesięć centymetrów z wody, mój trochę więcej i obaj spoglądaliśmy na siebie z odległości może czterech metrów. Po chwili gad znudził się moim widokiem i ruszył w swoją stronę, na szczęście jego strona, nie była stroną, w której akurat przebywałem ja. Po zobaczeniu czegoś tak niezwykłego (znaczy niezwykłego dla mnie, bo coś mi się wydaje, że nie dla miejscowych) zacząłem dokładnie rozglądać się po tej okolicy w nadziei, że może jeszcze uda mi się na węża zerknąć. Nie udało się. W zamian udało mi się trafić na morskiego żółwia... Takiego trochę zdekompletowanego bo tylko z trzema łapami, ale jednak żółwia, na moje oko szylkretowego (Eretmochelys imbricata). Pływał sobie spokojnie, nieszczególnie się mną przejmując, znaczy widać było, ze go wnerwiam, ale ze stoickim spokojem znosił ludzkiego natręta. Byłem na tyle blisko pancernego gada, że nawet próbowałem dotknąć mu skorupy, ale wywinął mi się zgrabnym ruchem. Ja wiem, że "zgrabny żółw" brzmi tak samo realnie jak "ładna Niemka" ale naprawdę taki był. Tak więc z głaskania wyszły nici, ze zdjęciami poszło trochę lepiej. Nie chciałem za bardzo męczyć swoją obecnością zwierzaka, kalekom należy się w końcu odrobina szacunku i zrozumienia, wiec po upewnieniu się, że zdjęcia wyszły odpłynąłem w swoją stronę zostawiając żółwia-kalekę swojemu losowi.
W końcu uznałem, że mam dość moczenia się i wypełzłem na plażę, jakoś nie przepadam za leżeniem na piasku i kąpielami słonecznymi, wiec wpadłem na inny pomył zagospodarowania sobie czasu. Warany na komodo preferują zalesione fragmenty wyspy, polują z ukrycia i to wtedy są dla ludzi najbardziej niebezpieczne. Natomiast tutaj plaża przylegała do niewielkiego i porosłego głównie trawą i pojedynczymi krzakami wzgórza, takiego w sam raz na krótki spacerek krajoznawczy... Przez chwilę biłem się z myślami, ale rozłożenie ich na łopatki zajęło mi tak ze dwie sekundy. Zostało tylko założyć buty i ruszyć w drogę. Pagórek nie był nazbyt wielki, ale miałem z niego całkiem dobry widok zarówno na wybrzeże jak i na okoliczne wzgórza, z których składał się tu krajobraz. Pięknie tam było, pospacerowałem sobie trochę grzbietem wzgórza kontemplując porwaną linię brzegową wyspy i tłumacząc sobie, że "nie możesz iść na tamto wzgórze, za pół godziny odpływamy na statek, a tam by trzeba przynajmniej trzy godziny na wycieczkę poświęcić" i tym podobne. Ot Mojmir i jego dylematy. Niestety zwyciężył rozsądek i po dwudziestu minutach radości trzeba było wracać na plażę pomiędzy resztę wycieczkowiczów. Może i było krótko, może i mało intensywnie, ale dopiero po tym mogłem uznać, że naprawdę byłem na Komodo.
To w zasadzie był ostatni etap naszej wycieczki z Peramą, z Różowej Plaży zostaliśmy dostarczeni po kilku godzinach rejsu prosto do portu w Labuan Bajo leżącego już na wyspie Flores. Zostaliśmy zaproszeni jeszcze na wieczorną imprezę pożegnalną na statku, a potem zabraliśmy plecaki i ruszyliśmy w miasto szukać noclegu. Szybko się okazało, że nasze obawy o możliwość samodzielnego dostania się na Komodo były całkowicie bezpodstawne, co chwilę widzieliśmy oferty wycieczek w tamtym kierunku. Inaczej mówiąc okrętowanie się na statku Peramy było absolutnie zbędne, Cóż.... Na przyszłość będziemy wiedzieć. Hoteli też w okolicy nie brakowało, gorzej było z ich cenami, w końcu znaleźliśmy coś dla nas odpowiedniego, a mianowicie "Backpacker Corner" czyli mały hostel z pojedynczymi łóżkami po 60 tys. rupii za osobę. Zajęliśmy łóżka i rozgościliśmy się trochę. W pokoju rozmawiałem przez chwilę z jakimś Anglikiem/Irlandczykiem (niepotrzebne skreślić), który w swojej prymitywnej mowie zachwalał mi bardzo "manta point". Na początku w ogóle nie wiedziałem o co mu chodzi, pytał czy bylem, potem mówił, że powinienem być, i że to niezwykłe, generalnie wydawał się zachwycony tym co widział i koniecznie chciał się tym z kimś podzielić. Dopiero potem zacząłem mniej więcej kojarzyć, a upewniłem się pytając właściciela przybytku. W końcu wszystko było jasne, w okolicy można spotkać anioły morskie, znaczy się manty i istnieje możliwość nurkowania z nimi! Określenie zainteresowany zdecydowanie nie oddawało mojej postawy w tym momencie. Warto tu dodać, że owo miejsce, które odwiedzają manty znajduje się w pobliżu Komodo i zaliczając jedno wypada zaliczyć też drugie. Niby Komodo już widzieliśmy, ale cóż z tego? Zwłaszcza, że wejściówki do parku obowiązują trzy dni od zakupu, więc mieliśmy jeszcze dwa dni do wykorzystania. Znaczy na razie tylko teoretycznie mieliśmy, bo w praktyce to najpierw trzeba było odebrać nasze wejściówki z biura Peramy, to na szczęście okazało się kwestią prostą i mało kłopotliwą, zajrzeliśmy tam po drodze na statek. Impreza pożegnalna składała się z jakiegoś jedzenia i srogiej nudy, bez szczególnego żalu pożegnaliśmy współwycieczkowiczów i ruszyliśmy do hostelu wypoczywać po pełnym wrażeń dniu i wstępnie planować co zrobić z dniem kolejnym.
Komentarze
Prześlij komentarz