Kiedy my mniej lub bardziej wygodnie spaliśmy sobie na pokładzie, statek cały czas płynął pokonując spory kawałek morza. Rankiem zostaliśmy nakarmieni na pokładzie, niewiele potem pojawił się cel nocnego etapu podróży, czyli słone jezioro na wysepce Satonda (Pulau Satonde). Znowu przerzucono nas na brzeg, tam mieliśmy krótką wycieczkę nad brzeg jeziora wyglądającego jak niski, zalany wodą krater wulkaniczny i z powrotem. Podobno do niedawna woda w jeziorze była słodka, ale w wyniki bliżej mi nie znanych procesów geologicznych zmieniło się to dość nagle na niekorzyść lokalnej ichtiofauny. jezioro zostało zasolone, a niemalże cała słodkowodna fauna wyginęła.
Wysepka jest praktycznie niezamieszkała, za to jest popularnym przystankiem dla podobnych do naszej wycieczek, właśnie ze względu na jezioro w kraterze oraz cudowną rafę. Podpływa się do niej od południa, gdzie na plaży jest nawet kawałek molo z zadaszeniem, a od plaży prowadzi brukowana ścieżka do jeziora. - Żywia
Z małym wyjątkiem, w jeziorku przetrwał jeden gatunek drobnych rybek trudniący się objadaniem zrogowaciałego naskórka na stopach, znaczy ludziom się wydaje, że po to one żyją. W żaden sposób nie ręczę za prawdziwość tej opowieści, jedynie powtarzam opowieść przewodnika, a z rzetelnością w tej profesji bardzo rożnie bywa. Tak więc w ofercie na dzisiejszy poranek było moczenie stóp w owym jeziorku lub nurkowanie na pobliskiej rafie koralowej. Jakoś karmienie rybek samym sobą mnie nie kręciło, poza tym obawiałem się, że ze słoną wodą sobie poradziły, ale moje stopy mogłyby dość poważnie przerzedzić ich populację lub zgoła się z nią rozprawić. Wybrałem więc rafę koralową, Żywia wiedziona miłością do natury zdecydowała się na karmienie rybek. Wydaje mi się, że wybrałem dobrze, woda okazała się niezwykle przejrzysta i obfitująca w ryby i inne wodne stwory. Koralowców było sporo, tworzyły większe skupiska lub pojedyncze kolonie rozsiane po białym piasku płaskiego dna. Nurkowało mi się tam naprawdę miło i nawet towarzystwo innych ludzi w wodzie niezbyt przeszkadzało, zwłaszcza, że trzymałem się od nich jak najdalej.
Wysepka jest praktycznie niezamieszkała, za to jest popularnym przystankiem dla podobnych do naszej wycieczek, właśnie ze względu na jezioro w kraterze oraz cudowną rafę. Podpływa się do niej od południa, gdzie na plaży jest nawet kawałek molo z zadaszeniem, a od plaży prowadzi brukowana ścieżka do jeziora. - Żywia
Z małym wyjątkiem, w jeziorku przetrwał jeden gatunek drobnych rybek trudniący się objadaniem zrogowaciałego naskórka na stopach, znaczy ludziom się wydaje, że po to one żyją. W żaden sposób nie ręczę za prawdziwość tej opowieści, jedynie powtarzam opowieść przewodnika, a z rzetelnością w tej profesji bardzo rożnie bywa. Tak więc w ofercie na dzisiejszy poranek było moczenie stóp w owym jeziorku lub nurkowanie na pobliskiej rafie koralowej. Jakoś karmienie rybek samym sobą mnie nie kręciło, poza tym obawiałem się, że ze słoną wodą sobie poradziły, ale moje stopy mogłyby dość poważnie przerzedzić ich populację lub zgoła się z nią rozprawić. Wybrałem więc rafę koralową, Żywia wiedziona miłością do natury zdecydowała się na karmienie rybek. Wydaje mi się, że wybrałem dobrze, woda okazała się niezwykle przejrzysta i obfitująca w ryby i inne wodne stwory. Koralowców było sporo, tworzyły większe skupiska lub pojedyncze kolonie rozsiane po białym piasku płaskiego dna. Nurkowało mi się tam naprawdę miło i nawet towarzystwo innych ludzi w wodzie niezbyt przeszkadzało, zwłaszcza, że trzymałem się od nich jak najdalej.
Gdy przepływałem sobie nad białym koralowcem znajdującym się na głębokości około 4 metrów, coś przykuło moją uwagę. Na początku nie wiedziałem co, ot w obrazku się coś nie zgadzało i koniecznie trzeba to było sprawdzić. Zaczerpnąłem większy haust powietrza przez rurkę i zszedłem niżej. Gdzieś w odległości dwóch metrów od koralowca wiedziałem, że zrobiłem dobrze, a znajdując się od niego w odległości metra prawie wypuściłem rurkę z zachwytu. Na koralowcu leżała sobie dorodna i świetnie wkomponowana w tło, śmiertelnie groźna skorpena. Znaczy śmiertelnie to nie dla mnie, bo ją widziałem, trzeba by na nią nadepnąć albo być na tyle tępym, żeby próbować taką po grzbiecie pogłaskać. Trujące kolce jadowe znajdują się u tego rodzaju na płetwie grzbietowej, odbytowej i płetwach brzusznych, zdecydowanie polecam ich unikać. Zwłaszcza, że siłę tego jadu można porównać z siłą jadu kobry, a takie porównanie chyba już działa na wyobraźnię? Efekty dostania się takiego jadu są dość niezabawne dla ludzkiego organizmu, oczywiście wszystko zależy od konkretnego gatunku, ilości wstrzykniętego jadu, głębokości na jaką wbiły się kolce itp. No ale warto nastawić się na nieprzyjemności związane z paraliżem mięśnia sercowego lub mięśni szkieletowych, poważny ból, obrzęk ukłutego miejsca i kilka innych atrakcji. Serce nie wyrabia, albo wysiada system oddechowy, znaczy system działa tylko mięśnie, które pompują powietrze już nie.
Mi do szczęścia głaskanie skorpeny wcale potrzebne nie było, chciałem tylko zdjęcie zrobić, takie ładne na pamiątkę. Tyle, że dokładnie w momencie, w którym chciałem nacisnąć migawkę, bateria mi padła!!!! Wrrrrr.... Taka okazja do zrobienia ciekawego zdjęcia, taki śliczny okaz... Leży sobie, nie ucieka, udaje, że jej nie widać i przy okazji ślicznie pozuje. Cóż innego mi pozostało? Pooglądałem sobie rybkę z każdej dostępnej strony i trzeba było zabierać się na ląd, żeby wymienić akumulator, oczywiście bez żadnej nadziei na powtórnie ujrzenie mojego zwierzątka. A może jednak jest sposób?? W pobliżu przepływał akurat któryś ze współwycieczkowiczów.
- Ej, Ty! Patrz jaka tam jest świetna ryba!
- Gdzie?
- No tam na koralowcu.
- Gdzie?
- Zanurkuj to Ci pokażę.
- Łoooo.
Po prezentacji dokonanej z odległości jednego metra w końcu udało się facetowi dostrzec skorpenę.
- Słuchaj, bardzo chcę jej zrobić zdjęcie, zaczekaj tu 5 minut, a ja skoczę na brzeg i wymienię baterię.
- Dobra, zaczekam.
- Świetnie, wielkie dzięki, zaraz wracam !!!
Pełen radości, motywacji i endorfin ruszyłem z kopyta, znaczy płetwy w stronę brzegu, żeby wymienić akumulatorek. Uwinąłem się dość szybko, potem biegiem w stronę wody i już płynąłem w stronę faceta, który miał mi pilnować rybki. Dosłownie po kilku minutach byłem ponownie przy nim.
- Gdzie rybka?
- Zgubiłem.
- Coooo?
Super, fajnie... No, ale czego ja się w sumie spodziewałem po dwudziestoparolatku z Niemiec? Na szczęście był w mniej więcej prawidłowej okolicy. Ledwo 15 minut pływałem w kółko, żeby na nowo odnaleźć rybkę, ale mi się udało!!! Ja wiem, że tyle zachodu o zdjęcie jednej ryby kiedy w okolicy pływają tysiące innych wydaje się trochę dziwne, no ale cóż. Za dużo się programów przyrodniczych o tych stworach naoglądałem, żeby sobie tak po prostu odpuścić.
Spełniony fotograficznie postanowiłem podzielić się niezwykłym widokiem z resztą wycieczki, każdemu trzeba było stwora pokazywać palcem z bliska, jakoś tak spostrzegawczością to tam nikt nie grzeszył.
Po kilku godzinach zostaliśmy na nowo spędzeni na statek i wyruszyliśmy w dalszy rejs. Dobre siedem godzin upłynęło nam w drodze. Trochę gadaliśmy z innymi członkami wycieczki, trochę wyrywaliśmy sobie książkę, a trochę gapiliśmy się w morze. Żywia miała tutaj sporo szczęścia, bo niedaleko niej wyskoczył z wody delfin, ja widziałem tylko kilkanaście latających ryb wyskakujących z wody w okolicach statku. Pod wieczór dotarliśmy do kolejnej plaży, nie wiem tylko po kiego grzyba. Kilka osób poskakało ze statku do wody, reszta się po prostu obijała. Była jeszcze opcja kuligu za motorówką na desce surfingowej. Raz spróbowałem z tego skorzystać, nawet mi się nie udało na to w wodzie wdrapać. Wieczorem znowu wróciliśmy na statek, zostaliśmy nakarmieni i zaproszeni na dyskotekę w mesie. Trzeba przyznać, że firma starała się dostarczyć klientom rozrywki, szkoda tylko, że nie w moim typie. Na noc znowu zalegliśmy pokotem na pokładzie kierując się w stronę upragnionej wyspy Komodo, tej, o której tak wiele słyszałem, a nigdy nie spodziewałem się, że na własne oczy ją zobaczę i własnymi stopami będę ją przemierzał.
Po kilku godzinach zostaliśmy na nowo spędzeni na statek i wyruszyliśmy w dalszy rejs. Dobre siedem godzin upłynęło nam w drodze. Trochę gadaliśmy z innymi członkami wycieczki, trochę wyrywaliśmy sobie książkę, a trochę gapiliśmy się w morze. Żywia miała tutaj sporo szczęścia, bo niedaleko niej wyskoczył z wody delfin, ja widziałem tylko kilkanaście latających ryb wyskakujących z wody w okolicach statku. Pod wieczór dotarliśmy do kolejnej plaży, nie wiem tylko po kiego grzyba. Kilka osób poskakało ze statku do wody, reszta się po prostu obijała. Była jeszcze opcja kuligu za motorówką na desce surfingowej. Raz spróbowałem z tego skorzystać, nawet mi się nie udało na to w wodzie wdrapać. Wieczorem znowu wróciliśmy na statek, zostaliśmy nakarmieni i zaproszeni na dyskotekę w mesie. Trzeba przyznać, że firma starała się dostarczyć klientom rozrywki, szkoda tylko, że nie w moim typie. Na noc znowu zalegliśmy pokotem na pokładzie kierując się w stronę upragnionej wyspy Komodo, tej, o której tak wiele słyszałem, a nigdy nie spodziewałem się, że na własne oczy ją zobaczę i własnymi stopami będę ją przemierzał.
Komentarze
Prześlij komentarz