Złożyło się przypadkiem i to w dodatku nieplanowanym, że wylądowałem we Francji, a konkretniej w Alpach nieopodal Chamonix (takie francuskie Zakopane). Wprawdzie trafiłem tam do pracy, ale nie byłbym sobą, gdym nie wykorzystał wolnego od obowiązków służbowych końca tygodnia na jakąś włóczęgę. Tak się przykro ułożyło, że większość górskiego ekwipunku została mi w Szwecji, może nie większość, ale wysokie buty, porządna latarka, pałatka i plecak piechoty górskiej na pewno. Musiałem więc kombinować, żebym miał w czym i z czym się na okoliczne pagórki wybrać. Spakowałem się więc w stary, wysłużony na azjatyckich bezdrożach plecak, wrzuciłem do niego śpiwór i goreteksowy pokrowiec na niego, papu, trochę ubrań i plastikowe wory na śmieci i już byłem gotowy do drogi. Prawie...
Znajomi podrzucili mnie do Chamonix, od razu wyruszyłem na poszukiwania jakiejś mapy, błąkanie się po Alpach bez jakiejkolwiek wiedzy o kierunkach szlaków uznałem za odrobinę nierozsądne. Nie to, żebym był jakimś fanatycznym wrogiem braku rozsądku, po prostu lubię wiedzieć gdzie idę. W napotkanej księgarni udało mi się za jedyne 12 euro (jak się jest biedakiem to taka kwota boli po kieszeni) dostać mapę okolic i już się mogłem zastanowić gdzie ja tak właściwie chcę się wybrać. Na prawo (znaczy się południowy wschód mniej więcej) miałem piękne języki lodowców, na lewo (czyli w pewnym przybliżeniu północny zachód) miałem piękne szczyty gór ze sporą ilością interesujących szlaków. Na start, rozgrzewkę i przywitanie się z Alpami wybrałem drogę na lewo. jako osoba z natury leniwa i nieskora do wysiłków, skierowałem się pod wyciąg linowy prowadzący do Planpraz. Właśnie spod stacji wyciągu zaczynał się jeden ze szlaków biegnących ku szczytom, a wyciąg był miejscem na tyle charakterystycznym i widocznym z daleka, że nie miałem kłopotów z jego odnalezieniem. wejście na szlak też dość sprawnie znalazłem, pokierowały mnie ku niemu żółte tabliczki z zielonymi napisami (przynajmniej już wiedziałem, jak mniej więcej wyglądają tu oznaczenia i za czym mam się rozglądać). Trasa którą sobie obrałem biegła zygzakiem pod linią wyciągu, odległość jaką przebyłem liczyłem sobie w słupach podtrzymujących liny kolejki, przy szóstym miałem ochotę stoczyć się z powrotem, zamiast tego powlokłem się dalej ku górze. Na początku trasy zamordowałem młodą brzózkę, której truchło posłużyło mi za kostur i przez całą trasę podpierałem się jej trupem żywiąc się przy okazji dzikimi malinami i poziomkami stadnie rosnącymi przy szlaku. Francuzi chyba nieszczególnie się orientują do czego służą poziomki bo pomimo, że rosły na wyciągniecie dłoni, ich owoce były praktycznie nietknięte. Tak sobie idąc, odpoczywając i schylając się po kolejne owoce upłynęły mi co najmniej 3 godziny, w końcu zamajaczył mi przed zlanymi potem oczyma kształt stacji kolejki linowej! Dotarłem i nie padłem po drodze, czyli pewien mały sukcesik na koncie już był. Na górze spotkałem dwie Polki, które jak mnie poinformowały pochodzą z Londynu... Cóż,,, skoro one z Londynu, to ja z Le Fayet, w końcu już 3 dni tam mieszkałem. Generalnie na szczycie było, głośno gwarno i tłoczno. Masa ludzi siedziała sobie w restauracji lub kręciła się dookoła. Oczywiście żaden z nich nie przyszedł tu pieszo.
Teraz trzeba było zdecydować się co dalej, przysiadłem sobie skromnie na jakiejś ławce i zajrzałem do mapy, tak mi wychodziło, że całkiem ciekawie prezentuje się szczyt Le Brevent wznoszący się na 2525 m. n.p.m. Oczywiście i tam dałoby się dojechać kolejką linową, ale znowu sobie odpuściłem. Na szczyt można było dotrzeć dwoma trasami, wybrałem tą chyba łatwiejszą, a na pewno krótszą, biegnącą przez La Ceminee. Na początku szedłem zwyczajną drogą, po której mogłyby poruszać się auta, jakoś mnie to nie satysfakcjonowało, więc skręciłem na dziką ścieżkę biegnącą w interesującym mnie kierunku. Tutaj było fajnie i pusto. Wyżej zaczęły się pojawiać łachy mokrego śniegu. Nieszczególnie byłem rad z tego powodu, szmaciane i przemakające przy każdym kontakcie z wilgocią bucki przeznaczone do nizinnych spacerów, które miałem na stopach niezbyt mi się w tych warunkach sprawdzały. Znaczy sprawdzały mi się jako niezła gąbka. No ale nic to, dzielnie parłem naprzód. W końcu udało mi się osiągnąć szczyt i przyjrzeć się z niego przepięknej panoramie przeciwległego brzegu doliny. Potężne szczyty poprzecinane językami lodowców w końcu jawiły mi się w całej okazałości. Znaczy po drodze na szczyt też mi się jawiły, ale praktycznie w każdym punkcie trasy pomiędzy mną a horyzontem znajdowały się liny kolejki skutecznie szpecąc krajobraz. Z punktu widokowego obok szczytu Le Brevent w końcu miałem czysty widok. Szkoda tylko, że nie nacieszyłem się nim nazbyt długo. Niestety zaczęła mi się psuć pogoda. Wcale mi się to nie podobało, w końcu nie miałem ze sobą pałatki, a planowałem nocleg w górach. Przeciwległy brzeg doliny zniknął mi w końcu z pola widzenia przykryty ołowianymi chmurami, a na mnie poczęły spadać pierwsze krople deszczu.
"K.... ormoran" pomyślałem z polska, tak jak przystało na porządnie wychowanego niemalże-młodzieńca. Pierwsze opady nie były nazbyt uciążliwe i dość szybko minęły. Kurtka mi to wytrzymała, ale na wszelki wypadek w plastikowym worze wyciąłem otwory na głowę i ramiona przygotowując sobie w ten sposób przynajmniej prowizoryczną ochronę przeciwdeszczową. Pora mi było iść dalej, miałem w planach zawrócić drugim szlakiem do Planpraz i stamtąd ruszyć w kierunku Chalet de la Flegere (jakaś mieszanka schroniska z restauracją, zdaje się, że z przewagą tego drugiego) szukając gdzieś po drodze dogodnego miejsca na na nocleg. Niestety rozpadało się znowu i to na dobre. Wprawdzie pomysł z workiem się sprawdził, dzięki niemu miałem suchy tors i było mi ciepło, niestety rękawy kurtki i kaptur nadawały się po pewnym czasie do wyżymania. Nie ma co, zdecydowałem, że tym razem nocleg muszę sobie odpuścić. Teraz trzeba się było dostać na dół, chłopaki z którymi pracuję zgodzili się podjechać po mnie autem do Chamonix, ale chcieli, żebym dotarł na dół jak najszybciej. Wbrew woli, chęciom i zasobom finansowym podszedłem do kolejki i zapytałem pana przy windzie ile kosztuje bilet w jedną stronę na dół. Spojrzał na mnie dziwnie, upewnił się czy dobrze zrozumiał, a potem kazał mi gestem włazić do wagoniku. Nie czekałem, aż się rozmyśli i już po chwili mknąłem w dół oglądając świat przez podrapane szyby gondoli.
P.S. Decyzja o zarzuceniu noclegu w górach okazała się nader słuszna, całą noc trwała burza, a gromy raz za razem biły w zbocza gór. Elektryczność lubi mnie niestety i wszystko co tylko może się zelektryzować, z radością (nieodwzajemnioną) podzieli się zemną zbędnym ładunkiem elektronów. Obawiam się, że błyskawice odkryłyby w sobie podobną pasję. No ale nie tym razem. Za tydzień znowu spróbuję ruszyć na nockę w góry. Może pójdzie mi lepiej?
Znajomi podrzucili mnie do Chamonix, od razu wyruszyłem na poszukiwania jakiejś mapy, błąkanie się po Alpach bez jakiejkolwiek wiedzy o kierunkach szlaków uznałem za odrobinę nierozsądne. Nie to, żebym był jakimś fanatycznym wrogiem braku rozsądku, po prostu lubię wiedzieć gdzie idę. W napotkanej księgarni udało mi się za jedyne 12 euro (jak się jest biedakiem to taka kwota boli po kieszeni) dostać mapę okolic i już się mogłem zastanowić gdzie ja tak właściwie chcę się wybrać. Na prawo (znaczy się południowy wschód mniej więcej) miałem piękne języki lodowców, na lewo (czyli w pewnym przybliżeniu północny zachód) miałem piękne szczyty gór ze sporą ilością interesujących szlaków. Na start, rozgrzewkę i przywitanie się z Alpami wybrałem drogę na lewo. jako osoba z natury leniwa i nieskora do wysiłków, skierowałem się pod wyciąg linowy prowadzący do Planpraz. Właśnie spod stacji wyciągu zaczynał się jeden ze szlaków biegnących ku szczytom, a wyciąg był miejscem na tyle charakterystycznym i widocznym z daleka, że nie miałem kłopotów z jego odnalezieniem. wejście na szlak też dość sprawnie znalazłem, pokierowały mnie ku niemu żółte tabliczki z zielonymi napisami (przynajmniej już wiedziałem, jak mniej więcej wyglądają tu oznaczenia i za czym mam się rozglądać). Trasa którą sobie obrałem biegła zygzakiem pod linią wyciągu, odległość jaką przebyłem liczyłem sobie w słupach podtrzymujących liny kolejki, przy szóstym miałem ochotę stoczyć się z powrotem, zamiast tego powlokłem się dalej ku górze. Na początku trasy zamordowałem młodą brzózkę, której truchło posłużyło mi za kostur i przez całą trasę podpierałem się jej trupem żywiąc się przy okazji dzikimi malinami i poziomkami stadnie rosnącymi przy szlaku. Francuzi chyba nieszczególnie się orientują do czego służą poziomki bo pomimo, że rosły na wyciągniecie dłoni, ich owoce były praktycznie nietknięte. Tak sobie idąc, odpoczywając i schylając się po kolejne owoce upłynęły mi co najmniej 3 godziny, w końcu zamajaczył mi przed zlanymi potem oczyma kształt stacji kolejki linowej! Dotarłem i nie padłem po drodze, czyli pewien mały sukcesik na koncie już był. Na górze spotkałem dwie Polki, które jak mnie poinformowały pochodzą z Londynu... Cóż,,, skoro one z Londynu, to ja z Le Fayet, w końcu już 3 dni tam mieszkałem. Generalnie na szczycie było, głośno gwarno i tłoczno. Masa ludzi siedziała sobie w restauracji lub kręciła się dookoła. Oczywiście żaden z nich nie przyszedł tu pieszo.
Teraz trzeba było zdecydować się co dalej, przysiadłem sobie skromnie na jakiejś ławce i zajrzałem do mapy, tak mi wychodziło, że całkiem ciekawie prezentuje się szczyt Le Brevent wznoszący się na 2525 m. n.p.m. Oczywiście i tam dałoby się dojechać kolejką linową, ale znowu sobie odpuściłem. Na szczyt można było dotrzeć dwoma trasami, wybrałem tą chyba łatwiejszą, a na pewno krótszą, biegnącą przez La Ceminee. Na początku szedłem zwyczajną drogą, po której mogłyby poruszać się auta, jakoś mnie to nie satysfakcjonowało, więc skręciłem na dziką ścieżkę biegnącą w interesującym mnie kierunku. Tutaj było fajnie i pusto. Wyżej zaczęły się pojawiać łachy mokrego śniegu. Nieszczególnie byłem rad z tego powodu, szmaciane i przemakające przy każdym kontakcie z wilgocią bucki przeznaczone do nizinnych spacerów, które miałem na stopach niezbyt mi się w tych warunkach sprawdzały. Znaczy sprawdzały mi się jako niezła gąbka. No ale nic to, dzielnie parłem naprzód. W końcu udało mi się osiągnąć szczyt i przyjrzeć się z niego przepięknej panoramie przeciwległego brzegu doliny. Potężne szczyty poprzecinane językami lodowców w końcu jawiły mi się w całej okazałości. Znaczy po drodze na szczyt też mi się jawiły, ale praktycznie w każdym punkcie trasy pomiędzy mną a horyzontem znajdowały się liny kolejki skutecznie szpecąc krajobraz. Z punktu widokowego obok szczytu Le Brevent w końcu miałem czysty widok. Szkoda tylko, że nie nacieszyłem się nim nazbyt długo. Niestety zaczęła mi się psuć pogoda. Wcale mi się to nie podobało, w końcu nie miałem ze sobą pałatki, a planowałem nocleg w górach. Przeciwległy brzeg doliny zniknął mi w końcu z pola widzenia przykryty ołowianymi chmurami, a na mnie poczęły spadać pierwsze krople deszczu.
"K.... ormoran" pomyślałem z polska, tak jak przystało na porządnie wychowanego niemalże-młodzieńca. Pierwsze opady nie były nazbyt uciążliwe i dość szybko minęły. Kurtka mi to wytrzymała, ale na wszelki wypadek w plastikowym worze wyciąłem otwory na głowę i ramiona przygotowując sobie w ten sposób przynajmniej prowizoryczną ochronę przeciwdeszczową. Pora mi było iść dalej, miałem w planach zawrócić drugim szlakiem do Planpraz i stamtąd ruszyć w kierunku Chalet de la Flegere (jakaś mieszanka schroniska z restauracją, zdaje się, że z przewagą tego drugiego) szukając gdzieś po drodze dogodnego miejsca na na nocleg. Niestety rozpadało się znowu i to na dobre. Wprawdzie pomysł z workiem się sprawdził, dzięki niemu miałem suchy tors i było mi ciepło, niestety rękawy kurtki i kaptur nadawały się po pewnym czasie do wyżymania. Nie ma co, zdecydowałem, że tym razem nocleg muszę sobie odpuścić. Teraz trzeba się było dostać na dół, chłopaki z którymi pracuję zgodzili się podjechać po mnie autem do Chamonix, ale chcieli, żebym dotarł na dół jak najszybciej. Wbrew woli, chęciom i zasobom finansowym podszedłem do kolejki i zapytałem pana przy windzie ile kosztuje bilet w jedną stronę na dół. Spojrzał na mnie dziwnie, upewnił się czy dobrze zrozumiał, a potem kazał mi gestem włazić do wagoniku. Nie czekałem, aż się rozmyśli i już po chwili mknąłem w dół oglądając świat przez podrapane szyby gondoli.
P.S. Decyzja o zarzuceniu noclegu w górach okazała się nader słuszna, całą noc trwała burza, a gromy raz za razem biły w zbocza gór. Elektryczność lubi mnie niestety i wszystko co tylko może się zelektryzować, z radością (nieodwzajemnioną) podzieli się zemną zbędnym ładunkiem elektronów. Obawiam się, że błyskawice odkryłyby w sobie podobną pasję. No ale nie tym razem. Za tydzień znowu spróbuję ruszyć na nockę w góry. Może pójdzie mi lepiej?
Komentarze
Prześlij komentarz