Kolejna edycja Wilczego Tropu już za nami, pomimo przeciwności losu udało mi się dotrzeć na miejsce oraz nacieszyć się zacnym towarzystwem i klimatem imprezy. W tym roku organizatorzy zmienili lokalizację imprezy, odbyła się na grodzie w Żmijowiskach leżącym w pobliżu Kazimierza Dolnego. Dzięki temu impreza zachowała dawne zalety i pozbyła się kilku wad. Przede wszystkim dało się dojechać autem niemalże pod sam gród. Każdy kto pamięta długie marsze z całym ekwipunkiem na plecach do poprzedniej miejscówki z pewnością to doceni.
Kolejną, niebagatelną zaletą nowej lokalizacji były cieki wodne w pobliżu grodu. Woda nie była wprawdzie głęboka, ale była mokra i orzeźwiająca. Z jej uroków korzystali zarówno zdrożeni wojowie jak i roześmiane dzieci, których spora gromadka pojawiła się na grodzie, mamusie dzieciaków też od kąpieli nie stroniły. Sama infrastruktura grodu również okazała się bardzo pomocna, kilka osób ze mną włącznie znalazło nocleg w chatach, wiaty i ławy świetnie służyły do biesiady, a sam widok strzech bardzo pomagał w budowie klimatu imprezy.
Kolejną, niebagatelną zaletą nowej lokalizacji były cieki wodne w pobliżu grodu. Woda nie była wprawdzie głęboka, ale była mokra i orzeźwiająca. Z jej uroków korzystali zarówno zdrożeni wojowie jak i roześmiane dzieci, których spora gromadka pojawiła się na grodzie, mamusie dzieciaków też od kąpieli nie stroniły. Sama infrastruktura grodu również okazała się bardzo pomocna, kilka osób ze mną włącznie znalazło nocleg w chatach, wiaty i ławy świetnie służyły do biesiady, a sam widok strzech bardzo pomagał w budowie klimatu imprezy.
Oficjalnie wszystko rozpoczęło się w piątek, jednak część uczestników przybyła na miejsce dzień wcześniej. ja nie miałem tyle szczęścia. Dzięki pomocy Racibora z Mazovii dotarłem w piątek wieczorem. Zdążyłem się przywitać z kilkoma osobami i trzeba się było zbierać na manewry.
W pole wyszły dwa odziały, które miały na siebie zapolować w plenerze. Można było popróbować zasadzek i walki w trudnym terenie. Organizatorzy Wilczego Tropu zadbali o modyfikacje zasad walki, dzięki którym starcia stały się zdecydowanie bardziej interesujące. Pierwszą zmianą było poszerzenie strefy trafień o przedramiona dla walczących bronią krótką i toporami duńskimi. Oraz o stopy i golenie dla łuczników i oszczepników. Znaczy toporem można było dostać w kość promieniową, a oszczepem i strzałą w goleń. Walcząc mieczem w końcu nie było możliwości zasłaniania hełmu przedramieniem i skończyły się wątpliwości odnośnie trafień powyżej czy poniżej łokcia. Jednak ważniejsza w mojej opinii była zmiana pola trafień dla łuczników i oszczepników. Do tej pory obowiązywała standardowa strefa trafień, niemalże w całości zasłonięta tarczą. Kończyło się to bardzo mierną skutecznością tego typu broni lub pacynką przytulającą się do uzębienia. Dzięki zmianie cała broń miotana kierowana była poniżej tarcz, dzięki czemu mocno podskoczyło bezpieczeństwo jej używania (pacynka niby nie wybije oka, ale może je solidnie podbić). Znacząco też podniósł się realizm starcia, do tej pory nikomu nie przychodziło nawet na myśl zasłanianie swoich stóp czy goleni, tym razem trzeba było decydować czy zasłonić się przed ciosem miecza na korpus czy może lepiej trzymać tarczę bardzo nisko na wypadek wrażej strzały. Nie przeprowadzałem ankiety wśród walczących, ale wydaje mi się, że nowelizacje przypadły większości do gustu.
Wieczorem odbyły się obrzędy Kosoplecin. Wspominałem wcześniej, że na WT pojawiła się spora grupa dzieci. Z całego ich grona dwie dziewczynki osiągnęły stosowny wiek, żeby przejść już ze świata beztroskiego dzieciństwa w kierunku dorosłości. U chłopców funkcję takiego rytuału przejścia stanowią postrzyżyny, u dziewczynek kosopleciny czyli zaplecenie warkoczy. Dziewczynki zostały przedstawione wszystkim obecnym, jedna przyjęła słowiańskie imię, druga szczęśliwie nie musiała i obydwie pozwoliły zapleść sobie kosy przy akompaniamencie śpiewów starszych koleżanek. Uroczystość całkiem mi się podobała i myślę że była dla jej głównych uczestniczek ważnym przeżyciem
Po uroczystościach zasiedliśmy do pracowicie przygotowanej przez niewiasty biesiady, żeby raczyć się mięsiwami, wędzonym serem i smacznym piwem (po to ostatnie nawet ja, niemalże abstynent sięgnąłem, choć tylko w niewielkiej ilości). Nocą zmieniła się pogoda, bezchmurne dotychczas niebo pokryło się chmurami, a wszędzie dookoła zaczęły bić gromy. Wyglądało to bardzo efektownie, ale nie budziło najlepszych przeczuć odnośnie poranka. O świcie rozpoczęła się ulewa i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar się skończyć. No i w ten sposób plany turniejowe wzięły w łeb. Pomimo deszczu Trzaskawica postanowiła choć trochę powalczyć, szczęk mieczy wywabił mnie z chaty, jak zwykle w takich sytuacjach wykazałem się nadzwyczajnym brakiem silnej woli i nie udało mi się powstrzymać przed udziałem w treningu. Sporo czasu nie miałem miecza w dłoni i pierwsze próby jego użycia wypadły mocno nieudolnie. Kniaź Sławomir widząc, że pomimo opadów walczymy zdecydował, iż przynajmniej turniej indywidualny się odbędzie. Stawiło się do niego raptem sześciu wojów, ale przynajmniej połowa z nich (licząc mnie) regularnie przewijała się przez podium tego czy innego turnieju więc poziom był całkiem spory. Najpierw odbyły się walki półfinałowe, a potem trzech zwycięzców stoczyło ze sobą boje o pierwsze miejsce na podium. Nie bardzo wiem jakim cudem, ale zwycięstwo przypadło akurat mi. Do tej pory jestem tym zdziwiony.
Zjedliśmy jakieś śniadanie i pora się było pakować, pogoda nie pozostawiała w zasadzie innego wyboru.
Kolejna edycja Wilczego Tropu okazała się (bez zaskoczenia) bardzo sympatyczną imprezą, na której znalazłem to czego szukałem czyli porządną rekonstrukcję i dobre towarzystwo. Liczyłem jak i chyba wszyscy na nieco więcej walki, ale w wyniku splotu okoliczności, nie udało mi się zdobyć pierwotnie planowanej ilości siniaków i zadrapań. Pomimo to bawiłem się świetnie, choć szkoda, że tak krótko. Mam nadzieję, że za rok znów zawitam na ten festiwal.
W pole wyszły dwa odziały, które miały na siebie zapolować w plenerze. Można było popróbować zasadzek i walki w trudnym terenie. Organizatorzy Wilczego Tropu zadbali o modyfikacje zasad walki, dzięki którym starcia stały się zdecydowanie bardziej interesujące. Pierwszą zmianą było poszerzenie strefy trafień o przedramiona dla walczących bronią krótką i toporami duńskimi. Oraz o stopy i golenie dla łuczników i oszczepników. Znaczy toporem można było dostać w kość promieniową, a oszczepem i strzałą w goleń. Walcząc mieczem w końcu nie było możliwości zasłaniania hełmu przedramieniem i skończyły się wątpliwości odnośnie trafień powyżej czy poniżej łokcia. Jednak ważniejsza w mojej opinii była zmiana pola trafień dla łuczników i oszczepników. Do tej pory obowiązywała standardowa strefa trafień, niemalże w całości zasłonięta tarczą. Kończyło się to bardzo mierną skutecznością tego typu broni lub pacynką przytulającą się do uzębienia. Dzięki zmianie cała broń miotana kierowana była poniżej tarcz, dzięki czemu mocno podskoczyło bezpieczeństwo jej używania (pacynka niby nie wybije oka, ale może je solidnie podbić). Znacząco też podniósł się realizm starcia, do tej pory nikomu nie przychodziło nawet na myśl zasłanianie swoich stóp czy goleni, tym razem trzeba było decydować czy zasłonić się przed ciosem miecza na korpus czy może lepiej trzymać tarczę bardzo nisko na wypadek wrażej strzały. Nie przeprowadzałem ankiety wśród walczących, ale wydaje mi się, że nowelizacje przypadły większości do gustu.
Tuż przed zmrokiem urządziliśmy sobie jeszcze kilka starć na moście i można było wracać do obozu, żeby się na spokojnie rozpakować. Wieczór upłynął wesoło, bo jak by mogło być inaczej w dobrej kompanii przy ognisku? Można sobie było pogadać z dawno niewidzianymi znajomymi i posłuchać pięknych pieśni. Z przyjemnością stwierdzam, że coraz więcej osób w rekonstrukcji sięga po stare pieśni i potrafi je zaśpiewać. Dawniej talenty wokalne rekonstruktorów rzadko wykraczały poza "Lipkę" i "Hej Sokoły". Przy ognisku na Wilczym Tropie repertuar był znacznie bogatszy, przez większą część wieczoru przeplatały się nawzajem pieśni polskie i napisane w językach wschodnich Słowian, a to wszystko mieszało się z gwarem rozmów i wybuchami śmiechu.
Na sobotę przewidziano kolejną część manewrów, tym razem wyszły w pole trzy oddziały, każdy z powierzonymi sobie zadaniami do spełnienia. Odległości pomiędzy wymarszami wynosiły około 2 godzin. Wojowie Grodów Czerwieńskich (znaczy się, ja również) wymaszerowali jako ostatni, gdzieś w okolicach południa. Oczywiście całość miała założenie fabularne, brzmiało ono tak:
"Rok 1016, na Rusi zostaje obalony Światopełk I kniaź sprzyjający Bolesławowi Chrobremu . Jego miejsce zajmuje jego Brat Jarosław. Światopełk ucieka do Polski w jego ślad wyruszył pościg wysłany przez Jarosława mający na celu zabicie go . Droga ucieczki zbiega to ziemie Lędzian..."
Tak więc jedna grupa eskortowała Światopełka, druga grupa miała go dopaść po drodze, a trzecia, czyli my miała wyjść mu na przeciw, żeby go eskortować przez ziemie Lędzian.
Pogoda co najmniej dopisywała, każdy kaktus byłby nią zachwycony. Niestety przeciętny zbrojny wiele wspólnego z kaktusami nie ma więc i o zachwyty było trudno, zamiast nich spodziewałem się raczej zasłabnięć. Grzało naprawdę mocno, większość z nas miała na sobie tylko hełmy i lniane koszule, ci którzy zdecydowali się na tuniki bojowe, mocno żałowali tej decyzji. Niby każdy zabrał ze sobą bukłak, ale woda jakoś szybko się kończyła, a wrogów na horyzoncie ciągle brakowało. Po przynajmniej dwóch godzinach bezowocnych poszukiwań w końcu natrafiliśmy na grupę, którą mieliśmy ochraniać. Niestety "Światopełk", którego ta grupa prowadziła wraz z jednoosobową obstawą nie zadał sobie trudu sprawdzenia kto właściwie się pojawił i zniknął w chmurze pyłu. Nie udało się go już dogonić.... Po połączeniu sił ruszyliśmy na poszukiwania ostatniej ekipy, która miała "Światopełka" przechwycić/ukatrupić. Zamierzaliśmy z nimi zrobić to samo, szkoda tylko, że nie udało się ich spotkać. Zmęczeni, odwodnieni i sfatygowani doczołgaliśmy się jakoś do grodu i resztę popołudnia przesiedzieliśmy w rzece chłodząc się i wypoczywając. Światopełk dotarł tam bezpiecznie przynajmniej godzinę przed nami. Ostatnia grupa pod wodzą Świtowoja wróciła dwie godziny później... Muszę przyznać, że podziwiam ich zacięcie. Na sobotę przewidziane były jeszcze turnieje bojowe, niestety ze względu na ogólne wycieńczenie zawodników zostały przeniesione na niedzielę.
Wieczorem odbyły się obrzędy Kosoplecin. Wspominałem wcześniej, że na WT pojawiła się spora grupa dzieci. Z całego ich grona dwie dziewczynki osiągnęły stosowny wiek, żeby przejść już ze świata beztroskiego dzieciństwa w kierunku dorosłości. U chłopców funkcję takiego rytuału przejścia stanowią postrzyżyny, u dziewczynek kosopleciny czyli zaplecenie warkoczy. Dziewczynki zostały przedstawione wszystkim obecnym, jedna przyjęła słowiańskie imię, druga szczęśliwie nie musiała i obydwie pozwoliły zapleść sobie kosy przy akompaniamencie śpiewów starszych koleżanek. Uroczystość całkiem mi się podobała i myślę że była dla jej głównych uczestniczek ważnym przeżyciem
Po uroczystościach zasiedliśmy do pracowicie przygotowanej przez niewiasty biesiady, żeby raczyć się mięsiwami, wędzonym serem i smacznym piwem (po to ostatnie nawet ja, niemalże abstynent sięgnąłem, choć tylko w niewielkiej ilości). Nocą zmieniła się pogoda, bezchmurne dotychczas niebo pokryło się chmurami, a wszędzie dookoła zaczęły bić gromy. Wyglądało to bardzo efektownie, ale nie budziło najlepszych przeczuć odnośnie poranka. O świcie rozpoczęła się ulewa i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar się skończyć. No i w ten sposób plany turniejowe wzięły w łeb. Pomimo deszczu Trzaskawica postanowiła choć trochę powalczyć, szczęk mieczy wywabił mnie z chaty, jak zwykle w takich sytuacjach wykazałem się nadzwyczajnym brakiem silnej woli i nie udało mi się powstrzymać przed udziałem w treningu. Sporo czasu nie miałem miecza w dłoni i pierwsze próby jego użycia wypadły mocno nieudolnie. Kniaź Sławomir widząc, że pomimo opadów walczymy zdecydował, iż przynajmniej turniej indywidualny się odbędzie. Stawiło się do niego raptem sześciu wojów, ale przynajmniej połowa z nich (licząc mnie) regularnie przewijała się przez podium tego czy innego turnieju więc poziom był całkiem spory. Najpierw odbyły się walki półfinałowe, a potem trzech zwycięzców stoczyło ze sobą boje o pierwsze miejsce na podium. Nie bardzo wiem jakim cudem, ale zwycięstwo przypadło akurat mi. Do tej pory jestem tym zdziwiony.
Zjedliśmy jakieś śniadanie i pora się było pakować, pogoda nie pozostawiała w zasadzie innego wyboru.
Kolejna edycja Wilczego Tropu okazała się (bez zaskoczenia) bardzo sympatyczną imprezą, na której znalazłem to czego szukałem czyli porządną rekonstrukcję i dobre towarzystwo. Liczyłem jak i chyba wszyscy na nieco więcej walki, ale w wyniku splotu okoliczności, nie udało mi się zdobyć pierwotnie planowanej ilości siniaków i zadrapań. Pomimo to bawiłem się świetnie, choć szkoda, że tak krótko. Mam nadzieję, że za rok znów zawitam na ten festiwal.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCiesze się że wreszcie udało się nam połączyć Żmijowiska z jakąś fajną imprezą.
OdpowiedzUsuńMam nadzieje ze za rok będzie jeszcze lepsza.
Zapraszam wszystkich chętnych na Warsztaty archeologii Eksperymentalnej, to już naste warsztaty. Zapowiada się dużo eksperymentów ceramicznych.