Bywałem już na festiwalach w Czechach, ale jakoś nigdy nie zdarzyło mi się wyprawić w tym celu na Słowację, jakoś nigdy nikt nie zapraszał ani nie wspominał, że tam był lub będzie. Nigdy się nawet nie zastanawiałem dlaczego tak jest. Odpowiedź poznałem dopiero kiedy chłopaki z Bielskiej Drużyny Najemnej "Svantevit" zaprosili mnie na wyjazd do Słowacji. Okazało się, że jedziemy na pierwszą w ogóle imprezę wczesnośredniowieczną w tym kraju. Przynajmniej taka wersja została mi przedstawiona. Festiwal został przez organizatorów nazwany Utgardem, jest to nawiązanie do mitologii skandynawskiej według której Utgard to kraina znajdująca się pod korzeniami drzewa życia Yggdrasil, a zamieszkiwana przez lodowe olbrzymy i charakteryzująca się raczej chłodnym klimatem.
Skoro pierwszy festiwal to tym bardziej powinienem tam być! Część BDN-u wyjechała w piątek po południu, ja zostałem dokoptowany do auta jadącego w sobotę rano. Przed południem byliśmy już na miejscu, czyli w miejscowości Jasenové pod Żyliną. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy po dotarciu na miejsce była przepiękna lokalizacja obozowiska. Historyczne namioty zostały rozstawione w krąg, wokół ogrodzonego placu boju, całość umiejscowiona była na polanie z dwóch stron otoczonej zalesionymi górami, a z trzeciej sporymi krzakami i korytem strumienia w nich ukrytym. Jedyna pusta przestrzeń otwierała się na zielone wzgórze i góry na horyzoncie. Za wzgórzem leżało Jasenové, całkowicie dla nas niewidoczne. Wbrew nazwie festiwalu klimat w ogóle nie przypominał tego z lodowego Utgardu Skandynawów. Było sucho i gorąco, bardzo gorąco... Na tyle gorąco, że kiedy trzeba było się zbierać do turnieju indywidualnego, powlokłem się tam jak na skazanie. Organizatorzy postanowili, że z każdej drużyny może wystartować tylko jeden wojownik. Jako, że z Grodów Czerwieńskich na imprezie byłem tylko ja, do turnieju stanęło 100% składu mojej drużyny. Przy okazji mogłem przyjrzeć się uzbrojeniu Czechów i Słowaków, niektórzy wyglądali bardzo dobrze i nie było się do czego u nich przyczepić, inni mieli dość dziwne hełmy okularowe lub skórzane nagolenniki i inne, równie dziwne osłony.
No ale cóż... U naszych południowych sąsiadów już tak bywa, zresztą nie tylko u nich, bo w Polsce też takie przypadki wcale nie są rzadkością. Po prostu jadąc na otwartą dla turystów imprezę historyczną (w dowolnym kraju) trzeba się liczyć z tym, że organizatorom bardziej zależy na większej ilości walczących niż na poprawności historycznej ich oporządzenia. Zwłaszcza, że dla przeciętnego turysty hełm to hełm więc nad czym się tu rozdrabniać? Turniej toczył się do pięciu trafień ze standardową strefą punktowaną czyli korpus, łydki, przedramiona i głowa bez twarzy. Na początku liczenie wydało mi się trochę dziwne, ale sędziowie dość szybko wyjaśnili, że zaliczane ciosy mają być porządne, tak żeby w realnej walce mogły zabić, albo chociaż zdrowo porąbać przeciwnika. Poza grupą, z którą przyjechałem na Słowację zawitały też inne ekipy z Polski, więc w walce przyszło mi się spotkać nie tylko z "innostrańcami". Dość ciekawie rozłożyły się pierwsze trzy miejsca w tych zmaganiach. Wszystkie obsadzili Polacy, w dodatku było to dokładnie ta sama trójka finalistów co rok temu na festiwalu w Trzcinicy. Z tą drobną różnicą, że ja zamiast pierwszego miałem trzecie miejsce.
Potem przyszedł czas na odrobinę odpoczynku i pogadanek ze znajomymi oraz nieznajomymi odtwórcami. Łącznie zebrało się tam około 150 osób z trzech słowiańskich krajów. Organizatorzy przewidzieli dla każdego bony na gulasz i dwa napoje (piwo lub kofola). Oraz zapewnili wieczorem jeszcze trochę złocistych trunków z pianką.
Kolejną konkurencją, w której trzeba było pomachać mieczem był turniej piątek na moście, organizatorzy wykazali się na tyle dużym zapałem, że nawet wybudowali prawdziwą kładkę z desek, na której przyszło nam wojować. Kładka była dość śliska i nie za długa, więc trzeba było się całkiem postarać żeby się na niej utrzymać. Starcia były całkiem ciekawe, niestety niektórych ponosiły ambicje inni mieli kłopoty z zauważeniem u siebie szóstego trafienia, przez co atmosfera zmagań była niepotrzebnie napięta. Na szczęście po wszystkim wojowie uściskali się bratersko i puścili w niepamięć wszystkie zatargi. Ja przy okazji piątek oberwałem po paluchu pod tarczą, paznokieć nabrał ślicznie fioletowej barwy więc uznałem, że dla mnie to będzie na tyle walki jeśli chodzi o Utgard. Późniejsze bitwy obserwowałem już z perspektywy widza i fotografa. Wojowników wystarczyło na dwie całkiem spore linie, bitwy na tle gór wyglądały całkiem malowniczo i warto je było obejrzeć z zewnątrz. Bitwy zgromadziły całkiem sporą ilość cywilnych widzów, nie spodziewałem się tak dużej frekwencji. Organizatorzy chcą za rok zorganizować drugą edycję tego wydarzenia z pełnym, trzydniowym programem atrakcji. Ilość zainteresowanych turystów mówi mi, że jest to bardziej niż prawdopodobne.
Wieczorna część imprezy czyli zazwyczaj alkoholowa integracja nie przedstawiała się dla mnie nazbyt interesującego, poszedłem wcześniej spać, żeby móc wczesnym rankiem ruszyć w pobliskie skałki. Skałki nazywają się "Baby" i przypominają nieco formacje z naszych Gór Stołowych. Właściwie to nie miałem pojęcia jak do nich dojść, więc po prostu poszedłem drogą, która mniej więcej biegła w prawidłowym kierunku, po kilku minutach wyszedłem na sporą łąkę na wzgórzu. Z niej skały były doskonale widoczne, znalazłem kolejną drogę biegnącą w stronę skał i zacząłem się nią piąć pod górę robiąc sobie tylko długie przerwy na poziomki, po niezbyt długim marszu musiałem zejść z drogi i zacząć wychodzić pod dość strome, zalesione wzgórze. W historycznych butach nie było to zajęcie wybitnie proste. Na szczęście dość łatwo udało mi się dotrzeć do podnóża skałek. Tam już znalazłem wydeptaną ścieżkę, którą swobodnie można je było obejść od dołu, a potem wspiąć się po wzgórzu od ich boku, żeby docelowo wyleźć na same szczyty kamiennych formacji. Warto było się poślizgać na skórzanych podeszwach żeby tam dotrzeć. Skałki same w sobie aż prosiły się o odwiedziny, a do tego dochodziły jeszcze okoliczne góry tworząc niesamowitą panoramę. Z obozowiska wyszedłem około 6-tej rano więc miałem masę czasu na podziwianie i cieszenie się pięknym porankiem. Znalazłem sobie wygodne kamyczki i przez pół godziny po prostu leżałem bezczynni gapiąc się przed siebie. Potem obszedłem wszystkie dostępne szczyty skałek i pora było wracać, na niedzielny poranek organizatorzy przewidywali leśne manewry. Niestety życie zweryfikowało ten pomysł. O ile Polacy pomimo wieczornych znojów byli chętni do wyjścia to Czeskie i Słowackie ekipy były w stanie wystawić tylko dwóch wojów chętnych do starć. Tak więc pomysł został zarzucony. Na spokojnie spakowaliśmy się i po południu ruszyliśmy do Polski.
Jak na pierwszą edycję, impreza wypadła bardzo przyjemnie. Doskonale wybrane miejsce, przyjaźni organizatorzy, niezbyt wścibscy turyści, ciekawe walki i możliwość spotkania naszych południowych sąsiadów w boju i przy biesiadzie sprawiły, że bardzo dobrze wspominam tą imprezę i mogę z czystym sumieniem polecić ją każdemu kto poszukuje relaksu na historycznych imprezach.
Skoro pierwszy festiwal to tym bardziej powinienem tam być! Część BDN-u wyjechała w piątek po południu, ja zostałem dokoptowany do auta jadącego w sobotę rano. Przed południem byliśmy już na miejscu, czyli w miejscowości Jasenové pod Żyliną. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy po dotarciu na miejsce była przepiękna lokalizacja obozowiska. Historyczne namioty zostały rozstawione w krąg, wokół ogrodzonego placu boju, całość umiejscowiona była na polanie z dwóch stron otoczonej zalesionymi górami, a z trzeciej sporymi krzakami i korytem strumienia w nich ukrytym. Jedyna pusta przestrzeń otwierała się na zielone wzgórze i góry na horyzoncie. Za wzgórzem leżało Jasenové, całkowicie dla nas niewidoczne. Wbrew nazwie festiwalu klimat w ogóle nie przypominał tego z lodowego Utgardu Skandynawów. Było sucho i gorąco, bardzo gorąco... Na tyle gorąco, że kiedy trzeba było się zbierać do turnieju indywidualnego, powlokłem się tam jak na skazanie. Organizatorzy postanowili, że z każdej drużyny może wystartować tylko jeden wojownik. Jako, że z Grodów Czerwieńskich na imprezie byłem tylko ja, do turnieju stanęło 100% składu mojej drużyny. Przy okazji mogłem przyjrzeć się uzbrojeniu Czechów i Słowaków, niektórzy wyglądali bardzo dobrze i nie było się do czego u nich przyczepić, inni mieli dość dziwne hełmy okularowe lub skórzane nagolenniki i inne, równie dziwne osłony.
No ale cóż... U naszych południowych sąsiadów już tak bywa, zresztą nie tylko u nich, bo w Polsce też takie przypadki wcale nie są rzadkością. Po prostu jadąc na otwartą dla turystów imprezę historyczną (w dowolnym kraju) trzeba się liczyć z tym, że organizatorom bardziej zależy na większej ilości walczących niż na poprawności historycznej ich oporządzenia. Zwłaszcza, że dla przeciętnego turysty hełm to hełm więc nad czym się tu rozdrabniać? Turniej toczył się do pięciu trafień ze standardową strefą punktowaną czyli korpus, łydki, przedramiona i głowa bez twarzy. Na początku liczenie wydało mi się trochę dziwne, ale sędziowie dość szybko wyjaśnili, że zaliczane ciosy mają być porządne, tak żeby w realnej walce mogły zabić, albo chociaż zdrowo porąbać przeciwnika. Poza grupą, z którą przyjechałem na Słowację zawitały też inne ekipy z Polski, więc w walce przyszło mi się spotkać nie tylko z "innostrańcami". Dość ciekawie rozłożyły się pierwsze trzy miejsca w tych zmaganiach. Wszystkie obsadzili Polacy, w dodatku było to dokładnie ta sama trójka finalistów co rok temu na festiwalu w Trzcinicy. Z tą drobną różnicą, że ja zamiast pierwszego miałem trzecie miejsce.
Potem przyszedł czas na odrobinę odpoczynku i pogadanek ze znajomymi oraz nieznajomymi odtwórcami. Łącznie zebrało się tam około 150 osób z trzech słowiańskich krajów. Organizatorzy przewidzieli dla każdego bony na gulasz i dwa napoje (piwo lub kofola). Oraz zapewnili wieczorem jeszcze trochę złocistych trunków z pianką.
Kolejną konkurencją, w której trzeba było pomachać mieczem był turniej piątek na moście, organizatorzy wykazali się na tyle dużym zapałem, że nawet wybudowali prawdziwą kładkę z desek, na której przyszło nam wojować. Kładka była dość śliska i nie za długa, więc trzeba było się całkiem postarać żeby się na niej utrzymać. Starcia były całkiem ciekawe, niestety niektórych ponosiły ambicje inni mieli kłopoty z zauważeniem u siebie szóstego trafienia, przez co atmosfera zmagań była niepotrzebnie napięta. Na szczęście po wszystkim wojowie uściskali się bratersko i puścili w niepamięć wszystkie zatargi. Ja przy okazji piątek oberwałem po paluchu pod tarczą, paznokieć nabrał ślicznie fioletowej barwy więc uznałem, że dla mnie to będzie na tyle walki jeśli chodzi o Utgard. Późniejsze bitwy obserwowałem już z perspektywy widza i fotografa. Wojowników wystarczyło na dwie całkiem spore linie, bitwy na tle gór wyglądały całkiem malowniczo i warto je było obejrzeć z zewnątrz. Bitwy zgromadziły całkiem sporą ilość cywilnych widzów, nie spodziewałem się tak dużej frekwencji. Organizatorzy chcą za rok zorganizować drugą edycję tego wydarzenia z pełnym, trzydniowym programem atrakcji. Ilość zainteresowanych turystów mówi mi, że jest to bardziej niż prawdopodobne.
Wieczorna część imprezy czyli zazwyczaj alkoholowa integracja nie przedstawiała się dla mnie nazbyt interesującego, poszedłem wcześniej spać, żeby móc wczesnym rankiem ruszyć w pobliskie skałki. Skałki nazywają się "Baby" i przypominają nieco formacje z naszych Gór Stołowych. Właściwie to nie miałem pojęcia jak do nich dojść, więc po prostu poszedłem drogą, która mniej więcej biegła w prawidłowym kierunku, po kilku minutach wyszedłem na sporą łąkę na wzgórzu. Z niej skały były doskonale widoczne, znalazłem kolejną drogę biegnącą w stronę skał i zacząłem się nią piąć pod górę robiąc sobie tylko długie przerwy na poziomki, po niezbyt długim marszu musiałem zejść z drogi i zacząć wychodzić pod dość strome, zalesione wzgórze. W historycznych butach nie było to zajęcie wybitnie proste. Na szczęście dość łatwo udało mi się dotrzeć do podnóża skałek. Tam już znalazłem wydeptaną ścieżkę, którą swobodnie można je było obejść od dołu, a potem wspiąć się po wzgórzu od ich boku, żeby docelowo wyleźć na same szczyty kamiennych formacji. Warto było się poślizgać na skórzanych podeszwach żeby tam dotrzeć. Skałki same w sobie aż prosiły się o odwiedziny, a do tego dochodziły jeszcze okoliczne góry tworząc niesamowitą panoramę. Z obozowiska wyszedłem około 6-tej rano więc miałem masę czasu na podziwianie i cieszenie się pięknym porankiem. Znalazłem sobie wygodne kamyczki i przez pół godziny po prostu leżałem bezczynni gapiąc się przed siebie. Potem obszedłem wszystkie dostępne szczyty skałek i pora było wracać, na niedzielny poranek organizatorzy przewidywali leśne manewry. Niestety życie zweryfikowało ten pomysł. O ile Polacy pomimo wieczornych znojów byli chętni do wyjścia to Czeskie i Słowackie ekipy były w stanie wystawić tylko dwóch wojów chętnych do starć. Tak więc pomysł został zarzucony. Na spokojnie spakowaliśmy się i po południu ruszyliśmy do Polski.
Jak na pierwszą edycję, impreza wypadła bardzo przyjemnie. Doskonale wybrane miejsce, przyjaźni organizatorzy, niezbyt wścibscy turyści, ciekawe walki i możliwość spotkania naszych południowych sąsiadów w boju i przy biesiadzie sprawiły, że bardzo dobrze wspominam tą imprezę i mogę z czystym sumieniem polecić ją każdemu kto poszukuje relaksu na historycznych imprezach.
Komentarze
Prześlij komentarz