Skoro już dojechaliśmy w góry to trzeba było je sobie choć trochę obejrzeć. Uzbrojeni w mapę i dobre chęci ruszyliśmy w poszukiwania szlaku. Pamiętaliśmy jakim to było wyzwaniem w Tajlandii i spodziewaliśmy się podobnej przeprawy, a tu szok! Szlaki są jasno oznaczone, wiadomo gdzie jest na nie wejście, a tak w ogóle to każdy napotkany tubylec płynną angielszczyzną wskaże drogę. Pierwotnie zamierzaliśmy zrobić sobie spokojny spacerek i dostać się na górę Gunung Berembun. Zwiedzanie zaczęliśmy od Wodospadu Robinsona, a potem zatopiliśmy się w dżunglę... Ładną dżunglę, zieleńszą i bardziej urozmaiconą niż te z Tajlandii, do tego zaopatrzoną w sporą ilość mchów i drzewiastych paproci. Od razu przypomniały mi się filmy dokumentalne o dinozaurach, w których to pradawne stwory przechadzały się pod roślinami wyglądającymi dokładnie jak te, na które patrzyliśmy. Dość ciekawe wrażenie, w dodatku mocno stymulujące wyobraźnię. Mapa wydawała się bardzo czytelna, ale chyba nie do końca idealna, coś nam się pociapało i poszliśmy niewłaściwym szlakiem oznaczonym numerem 9 a potem 9a.
Wcale nie pożałowaliśmy zmiany planów... Po około 2 godzinach marszu przez dżunglę zakończonego całkiem ostrą stromizną dotarliśmy do farmy warzywnej, farma to nic nadzwyczajnego w tych okolicach, w końcu te wzgórza cieszą się opinią spichlerza Malezji. Wyglądała dość interesująco z uprawami położonymi na zboczach wydartych dżungli. Zerknęliśmy na mapę i okazało się, że stąd już dość blisko do upraw herbaty, zawsze chciałem takie zobaczyć, Żywia zresztą też. Zeszliśmy na krętą jezdnię i ruszyliśmy pod górkę w kierunku plantacji Boh Tea Estate i położonej przy niej fabryki herbaty. Usiłowaliśmy łapać stopa, ale jakoś bez efektu, zniechęceni w kocu przestaliśmy machać i wtedy zatrzymało nam się auto. Para młodych muzułmanów ulitowała się widać nad nami i podrzuciła nas pod samą plantację. Zresztą sami też tam jechali. Zamieniliśmy kilka zdań z kierowcą, jego żona o dziwo kiepsko radziła sobie z angielskim. Przy okazji mieliśmy okazję obserwować jak się tutaj jeździ. Wspominałem już, że droga była bardzo kręta, w ogóle nie było widać co jest za zakrętem, a szerokość jezdni nie powalała. Żeby uniknąć kolizji z ewentualnymi autami jadącymi z naprzeciwka, przed każdym zakrętem kierowca naciskał na klakson. W praktyce prawie nie ściągał z niego ręki :) Przyznam jednak, że bardziej niż rozmowa z naszym dobroczyńcą czy obserwacja jezdni, zajmowały mnie krajobrazy jakie przemykały nam za oknem. Całe wzgórza pokryte plantacjami herbaty! Do tej pory widywałem takie obrazy tylko na opakowaniach herbaty w supermarkecie. Teraz miałem to wszystko tuż obok siebie, znaczy obok miałem szybę, ale zaraz za nią już rozciągały się skąpane w słońcu plantacje. Cały czas miałem ochotę wyskoczyć z auta żeby robić zdjęcia, na szczęście lenistwo w połączeniu ze świadomością, że będę tędy wracał utrzymały mnie w samochodzie. Pod plantacją rozdzieliśmy się z parą Malajów i poszliśmy do sklepiku uzupełnić płyny i kupić widokówki.
Potem powłóczyliśmy się na punkt widokowy, żeby polenić się trochę i popodziwiać panoramę okolicy. Było co podziwiać... Prawie godzinę tam spędziliśmy. Przy okazji obejrzałem sobie krzewy herbaciane z bliska, podotykałem listków i połaziłem sobie trochę ścieżkami pomiędzy krzewami. Preferuję czynny wypoczynek. Odpoczęliśmy sobie i pora było wracać. Całą drogę jaką przebyliśmy samochodem w górę, przeszliśmy teraz pieszo w dół. Część mojej natury odpowiedzialna za zamiłowanie do fotografii była w niebo wzięta... (tam niżej będzie na to kilka dowodów). Mijaliśmy najpierw uprawy herbaty, potem uprawy warzyw z robotnikami krzątającymi się w pracy i fragmenty dżungli. Zajęło nam to sporo czasu, tak że do głównej drogi pod Habu dotarliśmy już mocno po południu. Żeby dostać się do hotelu musieliśmy jeszcze tylko przebyć z 10 km wijącej się jezdni bez pobocza. Nie była to nazbyt porywająca perspektywa więc zdecydowaliśmy się na stopa. Po jakichś 10 minutach jechaliśmy już z parą Chińczyków w stronę Tanah Rata. Krótki spacer na rekonesans trochę nam nie wyszedł, albo raczej wyszedł nad wyraz dobrze ;)
Wcale nie pożałowaliśmy zmiany planów... Po około 2 godzinach marszu przez dżunglę zakończonego całkiem ostrą stromizną dotarliśmy do farmy warzywnej, farma to nic nadzwyczajnego w tych okolicach, w końcu te wzgórza cieszą się opinią spichlerza Malezji. Wyglądała dość interesująco z uprawami położonymi na zboczach wydartych dżungli. Zerknęliśmy na mapę i okazało się, że stąd już dość blisko do upraw herbaty, zawsze chciałem takie zobaczyć, Żywia zresztą też. Zeszliśmy na krętą jezdnię i ruszyliśmy pod górkę w kierunku plantacji Boh Tea Estate i położonej przy niej fabryki herbaty. Usiłowaliśmy łapać stopa, ale jakoś bez efektu, zniechęceni w kocu przestaliśmy machać i wtedy zatrzymało nam się auto. Para młodych muzułmanów ulitowała się widać nad nami i podrzuciła nas pod samą plantację. Zresztą sami też tam jechali. Zamieniliśmy kilka zdań z kierowcą, jego żona o dziwo kiepsko radziła sobie z angielskim. Przy okazji mieliśmy okazję obserwować jak się tutaj jeździ. Wspominałem już, że droga była bardzo kręta, w ogóle nie było widać co jest za zakrętem, a szerokość jezdni nie powalała. Żeby uniknąć kolizji z ewentualnymi autami jadącymi z naprzeciwka, przed każdym zakrętem kierowca naciskał na klakson. W praktyce prawie nie ściągał z niego ręki :) Przyznam jednak, że bardziej niż rozmowa z naszym dobroczyńcą czy obserwacja jezdni, zajmowały mnie krajobrazy jakie przemykały nam za oknem. Całe wzgórza pokryte plantacjami herbaty! Do tej pory widywałem takie obrazy tylko na opakowaniach herbaty w supermarkecie. Teraz miałem to wszystko tuż obok siebie, znaczy obok miałem szybę, ale zaraz za nią już rozciągały się skąpane w słońcu plantacje. Cały czas miałem ochotę wyskoczyć z auta żeby robić zdjęcia, na szczęście lenistwo w połączeniu ze świadomością, że będę tędy wracał utrzymały mnie w samochodzie. Pod plantacją rozdzieliśmy się z parą Malajów i poszliśmy do sklepiku uzupełnić płyny i kupić widokówki.
Potem powłóczyliśmy się na punkt widokowy, żeby polenić się trochę i popodziwiać panoramę okolicy. Było co podziwiać... Prawie godzinę tam spędziliśmy. Przy okazji obejrzałem sobie krzewy herbaciane z bliska, podotykałem listków i połaziłem sobie trochę ścieżkami pomiędzy krzewami. Preferuję czynny wypoczynek. Odpoczęliśmy sobie i pora było wracać. Całą drogę jaką przebyliśmy samochodem w górę, przeszliśmy teraz pieszo w dół. Część mojej natury odpowiedzialna za zamiłowanie do fotografii była w niebo wzięta... (tam niżej będzie na to kilka dowodów). Mijaliśmy najpierw uprawy herbaty, potem uprawy warzyw z robotnikami krzątającymi się w pracy i fragmenty dżungli. Zajęło nam to sporo czasu, tak że do głównej drogi pod Habu dotarliśmy już mocno po południu. Żeby dostać się do hotelu musieliśmy jeszcze tylko przebyć z 10 km wijącej się jezdni bez pobocza. Nie była to nazbyt porywająca perspektywa więc zdecydowaliśmy się na stopa. Po jakichś 10 minutach jechaliśmy już z parą Chińczyków w stronę Tanah Rata. Krótki spacer na rekonesans trochę nam nie wyszedł, albo raczej wyszedł nad wyraz dobrze ;)
Komentarze
Prześlij komentarz